W sierpniu zeszłego roku pisałam o mojej podopiecznej, która „przychodzi do pracy obolała, z napuchniętą buzią i przekrwionymi z niewyspania oczami”... Tamtego dnia kazała ona sobie zamontować aparat ortodontyczny, żeby wydłużyć kształt twarzy w pożądany szpic. Wiązało się to z koniecznością wyrwania kilku zdrowych zębów. Ostatnio miewa z powodu "dokręcania" aparatu dosyć ostre bóle, ale lekarz powiedział jej, że wszystko jest w porządku i jest to cena, którą trzeba za piękno po prostu zapłacić.
Dzisiaj (w poniedziałek w ogóle się nie pojawiła) ta sama dziewczyna ponownie przyszła do pracy w stanie wskazującym na kolejne męki w bojach z własną urodą. Jest w dosyć opłakanym stanie – podpuchnięte oczy, na wiór wysuszona wokół nich skóra, nadwrażliwość na światło, ból. Okazało się, że w piątek przeszła ona zabieg korekcji wzroku, tzw. lasik, po to żeby nie nosić okularów, uważanych w Korei za czynnik oszpecający. W sumie nic wielkiego, mój tato również podobną opercję przeszedł – choć rzecz jasna z innych powodów, bo przystojniak z niego w każdym przypadku – ale zastanowił mnie jej komentarz. Stwierdziła, że nigdy nie zdecydowałaby się na tę operację, gdyby nie gorące zalecenia naszej sekretarki.
![]() |
Reklama jednej z klinik chirurgii plastycznej. Źródło: Beauty Line Plastic Surgery |
W Korei operację nosa i powiększania oczu na modłę kobiet z Zachodu (robienie tzw. „drugiej powieki”) przechodzi ok. 75% dziewczyn. Nastolatki żądają takiego zabiegu od rodziców jako prezent na swoje urodziny. Trochę później dochodzi do tego operacja kształtu twarzy, kolan czy biustu. Kliniki chirurgii plastycznej zarabiają kokosy wypluwając ze swojej taśmy rzędy prawie identycznie wyglądających lalek. Ale lalek, do których wszyscy wzdychają. Jest się albo pięknym, albo nie jest się wcale. Te pozbawione cech charakterystycznych ciała następnie oblec należy w markowe ubrania, buty i inne gadżety. U nas w firmie nawet sekretarki chodzą do pracy z pomarańczowymi torebkami świeżo od Prady.
Życie w takich warunkach to tak naprawdę ogromna presja. Szczególnie jeżeli zostało się wychowanym w kulturze kolektywizmu, gdzie racja stoi zawsze po stronie grupy. To, co robi większość staje się dogmatem, którego nie tylko nie warto podważać, ale nawet i tracić czasu na jego zbadanie. Sukces mierzony jest według z góry ustalonych, wyłącznych kryteriów i tylko one stają się jego prawdziwymi wyznacznikami. Droga może być tylko jedna. To pociąga za sobą fenomen owczego pędu i wykluczenie ze społeczności tych, którzy myślą jednak inaczej. A brak przynależności, bycie poza nawiasem, to jedna z większych obaw przeciętnego Koreańczyka.
Poniekąd z niechęcią, ale muszę przyznać, że odkąd pracuję z dwiema kobietami (minął właśnie rok – to dosyć nowe dla mnie doświadczenie) presję taką odczuwam i ja. Czasem wydaje mi się, że może być to też kwestia wieku, ale to chyba jednak tylko próby samousprawiedliwiania się. Starsza z moich podopiecznych przychodzi do pracy zazwyczaj w pełni szyku: luksusowa torebka (fiolet), kaszmirowy płaszczyk (biel), zgrabnie ułożona fryzura (grube fale). Za dnia wciera w siebie upojnie pachnące balsamy, kremy do rąk, twarz zrasza mgiełką, usta nawilża kojącym błyszczykiem, przed wyjściem z pracy spryskuje się oszałamiającymi perfumami. Do tego trzy razy w tygodniu „pilates na gorąco”, od czasu do czasu masaż ciała oraz gruntowne oczyszczanie twarzy. To w dużym skrócie. Właśnie z powodu mojej współpracownicy uważniej przyjrzałam się sobie, no i cóż, porównanie to wypadło raczej blado. Po dłuższym namyśle (i mając w pamięci doświadczenie z diamentowym zegarkiem za 150,000 USD) zdecydowałam się na radykalny eksperyment - kupiłam sobie bardzo, bardzo drogą torebkę. Już przy pierwszym wyjściu poczułam się jakaś taka bardziej elegancka, wyrafinowana i... uskrzydlona. (Dla mężczyzn to pewnie jak kupno nowej fury.) Uczucie to w jakiś sposób towarzyszy mi do dziś, bo zakup był naprawdę udany. Ponadto prawie wylana kawa i niekontrolowany okrzyk zdumienia mojej podopiecznej na widok torebkowej zdobyczy wywołały u mnie napływ bardzo szczególnej odmiany zadowolenia.
I tak ten mechanizm chyba właśnie działa...