Po kilkunastu latach mieszkania w Korei moja tęsknota za polskimi korzeniami coraz bardziej ulega zatarciu – jest jak coraz bardziej sprane dżinsy, których w pewnym momencie nie można założyć, bo za bardzo już wyblakły. Takich dżinsów nie wyrzuca się, ale też i nosi się je o wiele rzadziej. Kiedy jestem w Polsce chodzę po ulicach i w skupieniu przyglądam się ludziom, przysłuchuję się ich rozmowom; odwiedzam miejsca, które przywołują dawne, nierzeczywiste już wspomnienia. Marszczę czoło dochodząc do wniosku, że mało już coś z tego wszystkiego rozumiem. Moje ciało przeszywa obezwładniające uczucie, że to nie jest już mój świat. Czuję się tak, jakbym przyjechała do bliskiego mi sercem, ale jednak obcego już codziennością kraju. Kraju, którego tylko językiem biegle władam.
Naturalnie, kiedy przylatuję do Polski tak bagatelna czynność jak zjedzenie dobrego pieroga, czy ciepłego jeszcze chleba z masłem śmietankowym, wprawia mnie w totalny błogostan. Nie wspominając o ogórkowej, żurku i pomidorowej. Jeżeli ktoś przywiezie mi z Polski bombonierkę Wedla, miód pitny, czy kawał Żywieckiej, traktuję to jak skarb, który szybko ukryć należy przed wzrokiem PWY i własną słabością na tak długo jak to tylko możliwe (a możliwe długo nie jest). Ale przecież za kimchi i koreańską zupą z rozgotowanych kości też tęsknię podobnie...
To poczucie odcięcia od źródeł wcale nie oznacza, że Korea stała się z automatu moją nową Ojczyzną. Do tej również nie przynależę i nigdy do końca przynależeć nie będę chociażby z racji zdradzającego mnie wyglądu, który dla Koreańczyków mechanicznie stawia moją osobę w opozycji do ich własnego świata. Nie mam zresztą jakiejś większej ambicji stuprocentowego przynależenia do tej rzeczywistości, mimo że w Korei jest wiele rzeczy, którymi przesiąknęłam już zapewne na dobre. Chyba nie będzie przesadą powiedzieć, że na tym etapie mojego życia najpełniej przynależę tylko do siebie samej.
Jest jednak taka rzecz – choć rzeczą tego nazwać nie chcę – która do tej pory wzbudza we mnie ten charakterystyczny skurcz serca tęskniącego. Zdałam sobie sprawę z tego bardzo wyraźnie podczas ostatniego wypadu z PWY na koreańską wieś. Zamiast typowego koreańskiego „pension” (coś na kształt pensjonatu) zdecydowaliśmy się na „minbak”, czyli nocleg bezpośrednio w mieszkaniu Koreańczyków, którzy wypożyczając przestrzeń we własnej posiadłości podreperowywują sobie w ten sposób domowy budżet. Wynaleźliśmy uroczy domek należący do artysty i jego żony, którzy na dwie noce udostępnili nam własnoręcznie zbudowaną z pachnącej gliny przybudówkę. Byłam zauroczona: stawkiem, na obrzeżach którego wygrzewały się grubaśne żaby, kolorem wężów, które potomstwem grubaśnych żab chciały zaspokoić swój głód, jelonkiem błotnym, który niezdecydowanie czaił się targany widokiem przynoszącej orzeźwienie wody, dumnie kroczącym po swoim tylko podwórku kogutem z czerwonym jak dorodne czereśnie grzebieniem i sznureczkiem dreptających kur tuż za nim. I maki tam były, i chabry, a pomiędzy nimi leniwie bujające się na wietrze pszczoły, ważki, a nawet boski fruczak gołąbek, wysysający nektar słodko zakręconą trąbką. A w górach łąki nieokiełznane, rosnące jak popadnie, z niedostępnymi tajemnicami ukrywającymi się w nieprzeniknionym gąszczu ich podnóża.
Wdychając oszałamiające zapachy, spijając beztroskie obrazy, wpatrując się w zieleń, od której aż mrużyć trzeba oczy, doznałam olśnienia – poczułam to charakterystyczne, melancholijne odprężenie, którego zawsze doznaję tonąc oczami w polskich krajobrazach. Dlaczego akurat teraz? Przecież dosyć często spędzam czas na łonie natury, poza jazgotem wielkiego miasta, i jak do tej pory koreańska przestrzeń była dla mnie jednoznacznie obca, odseparowana dużym murem od znanych mi z młodości pejzaży. Tym razem było jednak inaczej. Wokół nas cisza nieprzenikniona, pozbawiona wszędobylskich dźwięków ludzkiej obecności i horyzont niezbrukany jeszcze mackami łapczywie pożerającej wszystko na swojej drodze cywilizacji – tego w Korei w tak czystej postaci łatwo doświadczyć nie idzie. Rozglądnęłam się wokół uważniej i nagle ta niczym niespłoszona, nieujarzmiona natura przeniosła mnie na powrót do Polski.
Aż ścisnęło w dołku.
I mocno zatęskniłam.
Zdjęcia z Chungju poniżej:
Aż ścisnęło w dołku.
I mocno zatęskniłam.
Zdjęcia z Chungju poniżej: