Quantcast
Channel: W Korei i nie tylko
Viewing all articles
Browse latest Browse all 144

Goût de ciel

$
0
0

Nie byłam przekonana co do lokalizacji kiosku. Wcześniej urzędowała w tym miejscu starsza kobieta i też nie miała za dużo szczęścia. Początkowo swoje gazety, gumy do żucia i napoje sprzedawała w dosyć obskurnej budce i już wtedy interes wyraźnie kulał. A już w ogóle wszystko zamarło, kiedy władze Seulu „wymieniły” staroświeckie stoiska na komponujące się w tło nowoczesności szarawe bryły z metalu. Starsza kobieta przez jakiś czas sprzedawała tam jeszcze dotychczasowy asortyment, w końcu zaczęła smażyć placki. Umiejscowienie budki było jednak naprawdę fatalne. Tuż przy wyjściu z metra, gdzie ludzie albo spieszą się do pracy, albo czym prędzej chcą się od niej oddalić. Do tego duże przejście dla pieszych, przy którym zawsze robiło się tłoczno i nerwowo. Miejscówka, z której każdy chciał jak najszybciej czmychnąć. Kobieta po jakimś czasie poddała się, a budkę przejął Pan od Owoców.




Mój brak przekonania co do umiejscowienia kiosku umocnił się. Pana od Owoców mijałam dzień w dzień dwa razy i przypominałam sobie o nim dopiero przechodząc obok – w momentach, kiedy było mi spieszno i ochoty na przystawanie raczej nie miałam. Obiecywałam sobie, że następnego dnia już na pewno wyskoczę w czasie przerwy, żeby kupić tutaj świeżo wyciśnięty sok. Pan od Owoców sprawiał wrażenie przemiłego człowieka, który wkłada w swoje nowe przedsięwzięcie dużo serca i sercem tym ujął moje.

Tygodnie mijały, ja co dzień sobie zakup obiecywałam, a Pan od Owoców z pieczołowitością rozwijał swoją pasję/biznes. Obserwowałam jak rano z czułością rozstawia góry owoców, przede wszystkim czerwone grejpfruty i cytryny, oblepia ściany kiosku opisami ich nadzwyczajnych właściwości. Z czasem na stoisku pojawiły się dżemy, marmolady, kompoty i inne własnoręcznie przygotowywane przetwory – wszystko zapakowane w sposób, który przywowyłał mi na myśl przymiotnik „babciny”. W równiutki, babciny też sposób, wszystko było pięknie poukładane. Klientów jednak nie przybywało i ja też jakoś zawsze zapominałam, żeby w czasie przerwy do Pana od Owoców zajść.

Aż pewnego poranka w lekko zdezolowanym Matizie właściciela kiosku zobaczyłam wiklinowy koszyk z malutkim psiakiem, który drzemał w najlepsze. Po pierwsze Matiz – szary, stary model, który przypomniał mi moje pierwsze auto, jakie dostałam w Korei od przyjeciela. Mój pojazd miał ręczną skrzynię biegów, ewenement w tym kraju i nie za dobre rozwiązanie na koreańskie pagórki. Po drugie piesek, a co chyba nawet ważniejsze wiklinowy kosz – rozebrzmiała we mnie przez ten widok jakaś struna romantyczna i podewzięłam ostateczne postanowienie, że dzisiaj Pana od Owoców odwiedzam na sto dwa.




W ciągu dnia wyobrażałam sobie nasze pierwsze spotkanie, to, o czym i jak rozmawiamy. Może był pracownikiem korporacji, który pewnego dnia rzucił pracę, odcinając się zupełnie od macek świata zbrukanego bożyszczem monety. Może miał większy biznes, z powodu kryzysu gospodarczego zbankrutował, a teraz ponownie próbuje stanąć na nogi, tyle że już z zupełnie innym podejściem. W myślach rozmawiałam już z nim o psiaku, bo na pewno wiązała się z nim jakaś niesamowita historia skoro wszędzie z Panem od Owoców wędruje, o Matizie i o owocach – wiedziałam, że inny klienci i tak się nie pojawią, więc będziemy mieli dużo czasu. Nie mogłam doczekać się komitywy, jaką już przecież wypracowałam ze sprzedawcą owoców przy moim domu i z tymi, których mijam codziennie rano w drodze do metra.

Zanim zdążyłam złożyć zamówienie Pan od Owoców rozgadał się już na dobre. Był uradowany, że ktoś do niego w końcu zaszedł. Z zamrażarki wyciągnął „Sprite” i zaczął opowiadać mi o sposobie, w jaki z gazowanych napojów można zrobić slushie. W czasie, kiedy pod wpływem nagłej zmiany temperatury ciecz w butelce powoli rozrastała się ku dołowi w gęstą maź, wpatrywałam się w jego ubiór. Biała koszula z motywem w kratkę na ramionach, dwa przykrótkawe krawaty – jeden w szkocką kratę, drugi żółty z uśmieszkami, na szyi dziwaczny naszyjnik z Wieżą Eiffla, koreańskim hangari (gliniana beczułka), jadeitowym kłem i krzyżem noszącym krwawiącego Jezusa. Pan od Owoców porównał rozgrywającą się przed nami przemianę cieczy w ciało półstałe do rozkwitającego kwiata (jeżeliby ten proces oglądać oczywiście w przyspieszeniu), po czym zapytał, co może mi podać. Zamówiłam grejpfruta z cytryną, ale zamiast slushie ze „Sprite” poprosiłam o zwykłą wodę sodową. Kierowana wnikliwymi wskazówkami mojego rozmówcy zdołałam w końcu wybrać owoce do soku, które zadowalały i jego, i mnie. Właściwie to bardziej jego, bo ja jednoznacznego zdania w tej sprawie nie miałam. Pan od Owoców odebrał ode mnie cytrusy, powoli założył rękawice, ochronny daszek na usta i czapeczkę majtka pokładowego, po czym pieszczotliwie zaczął obmywać owoce w zlewie. Na prawo, przy wyciskaczu o mniejszych gabarytach położył cytrynę, na lewo przy większym grejpfruta. Następnie wyciągnął brudne sitka, przeprosił z dużym uśmiechem i starannie obmył również je. Wielkim nożem przeciął grejpfruta na pół, jedną z części włożył do urządzenia i z energią zaczął wyciskać z niej ostatnie soki.




Zapytałam o psiaka. Pan od Owoców oderwał się od pracy, ponownie przeprosił i powiedział, że „a nie, nie, to tylko atrapa”. Czar prysł bezpowrotnie, czułam się rozbawiona. Za mną od kilku minut stał dreptający już z niecierpliwości klient. Ja również, przyzwyczajona do ekspresowej obsługi, zaczęłam czuć się dziwnie nieswojo. No i ten sztuczny psiak, który to struny romantyczne we mnie był trącił... Pan od Owoców, niczym niezrażony, zaczął tymczasem opowiadać o swojej pasji. Po drodze spadł mu z krajalnicy nóż, który musiał oczywiście przepłukać przed kontynuowaniem wyciskania soku z drugiej części mojego grejpfruta. Razem ze stojącym za mną mężczyzną przyglądaliśmy się Panu od Owoców z lekkim niedowierzaniem. Przez głowę przeszła mi myśl, że może jesteśmy w ukrytej kamerze. Młody chłopak obok mnie zaśmiał się nerwowo kilka razy, być może miał podobne myśli.

W końcu mój grejpfrut dotarł w postaci płynnej na dno plastikowego kubka. Pan od Owoców zaczął dolewać wody sodowej, a ja przez moment zastanawiałam się, czy warto przypominać mu o cytrynie. Znowu przeprosił i z nieukrywanym entuzjazmem ponownie rozpoczął cały rytuał cackania się z cytrusem tyle że po swojej prawej stronie. To oczywiście wiązało się również z przelaniem soku z grejpfruta do większego pojemnika, żeby i cytryna się mogła zmieścić. Pan od Owoców nie przestawał trajkotać, w przerwach obficie przepraszając nas i obdarzając niesamowicie przyjaznymi uśmiechami. Staliśmy naprzeciw niego, ja i młody Koreańczyk, odwzajemniając rozpromieniony uśmiech i posyłając wokoło niedowierzające własnemu położeniu spojrzenie.



Przygotowanie soku zajęło więcej niż 15 minut. Wracałam do firmy z sokiem w garści i z wyobrażeniem o Panu od Owoców, które musiałam teraz diametralnie zrewidować. Sok ożywiał moje ciało brutalną kwaskowością - warto było na niego tyle czekać. Przyjrzałam się uważniej tekturowej opasce na kubek i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Pan od Owoców zatytułował swoją działalność wyszukaną francuszczyzną. Pomyślałam, że w „Goût de ciel” może nie chodzi o sprzedaż dosłownego „smaku nieba”, a o oferowanie zupełnie innych, coraz rzadziej występujących – nie tylko u Koreańczyków – wartości. Zamiast „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”) - odrobotyzowana wersja człowieka; zamiast obojętnego traktowania spożywanych posiłków - więcej aktywnego pomyślunku i szacunku dla darów natury. I najważniejsze chyba: zamiast niecierpliwości - wyrozumiałość i radosne współuczestnictwo w niedoskonałości.

Na sok chodzę przynajmniej raz w tygodniu. Czasem zastaję pustą budkę, chwilę odczekuję, aż w końcu zauważam krzyczącego do mnie z pędzącego Matiza Pana od Owoców. Macha do mnie przez otwarte okno w porozumieniu, że zaraz będzie, a ja w duchu zaklinam los, żeby w coś przedtem nie przywalił. Wbiega rozchichotany do swojej budki, po czym snuje długie opowieści totalnie się w nich gubiąc - a może to ja się w nich gubię - dalej zapomina o mojej cytrynie, upuszcza noże i inne narzędzia swojej pracy. Ma coraz więcej jednak klientów, jego owoce porozkładane są już na chodnikach, pod drzewami, a w weekendy korzystać musi z pomocy trochę bardziej obrotnego pracownika, żeby już w ogóle nie pogubić się w tym wszystkim. Wygląda na to, że smak nieba to zaraźliwa sprawa, jeżeli tylko dać mu i sobie samemu szansę.



  



Viewing all articles
Browse latest Browse all 144