Quantcast
Channel: W Korei i nie tylko
Viewing all 144 articles
Browse latest View live

Struny głosowe

$
0
0

Koreańczycy charakteryzują się bardzo pragmatycznym podejściem do życia. Każda żyjąca istota i każda rzecz martwa ma swoje konkretne przeznaczenie, funkcję do spełnienia. Wszystko działa idealnie niczym jeden organizm, jeżeli dana rola wykonywana jest według ogólnie przyjętych zasad. Każde odstępstwo od reguły stanowi zagrożenie dla zdrowia organizmu i jako takie traktowane jest jak wirus; błąd, którzy należy usunąć lub naprawić.

Podejście „plug & play” bez wątpienia przynosi efekty. Korea w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat przeobraziła się z brzydkiego kaczątka w śnieżnobiałego łabędzia nie tylko pod względem gospodarczym, ale także i kulturowym. Trybiki wielkiego mechanizmu ciągle pracują według przyjętej dyscypliny i na pewno Korea jeszcze nie jednym nas zadziwi.

Każdy medal ma jednak dwie strony. W dopiętej na ostatni guzik organizacji życia, w skrupulatnym przywiązaniu do konkretów i reguł gubi się gdzieś całe człowieczeństwo. W takim systemie nie ma miejsca na niedociągnięcia, czy kontestację, które uczą przecież wyrozumiałości, kreatywności i współpracy; które uczą empatii i emocjonalnej inteligencji.

Po jedenastu latach spędzonych w Korei uważam, że właśnie kreatywność i emocjonalna inteligencja to pięta achillesowa Koreańczyków. Koreańczycy zmagają się z wyrażaniem swoich uczuć (a jeżeli już to ma to charakter nagłej eksplozji), ale także z ich odczytywaniem. Od dzieciństwa nauczani są myślenia według uporządkowanych ale zawsze szufladek, które przyduszają empatię i życiową pasję. Śmiem twierdzić, że w wielu wypadkach nawet współczucie, a także ta "życzliwość" ("jeong"), z której Koreańczycy są tak dumni to nic więcej jak wyuczone zachowanie. Dowody na to widzę każdego dnia i w pracy, i w życiu codziennym. 

Niedalej jak wczoraj miałam kolejny przykład na to, jak bezwględnie (robotycznie?) racjonalni potrafią być Koreańczycy. Krew w żyłach zmroził mi dochodzący z balkonu odgłos duszącego się człowieka. Zmierzając z bijącym sercem w kierunku okna wyobrażałam sobie najgorsze – koreańskiego wisielca, któremu będę musiała jakoś pomóc. Spazmatyczne dyszenie jednak ustało, a ja nie znalazłam niczego wskazującego na tragedię. Wieczorem podzieliłam się swoim doświadczeniem z PWY. Ten po chwili namysłu zapytał, czy nie zauważyłam, że ostatnio w ogóle nie słychać szczekania psa sąsiadów... 

Po chwili oświeciło mnie. Właściciele zwierzaka poddali go operacji wycięcia strun głosowych, bo.. przeszkadzał innym mieszkańcom bloku.

Pies teraz szczeka bezdźwiękowo...


Piesek w koreańskim hipermarkecie zamknięty w szafce na torebki...



Anna aka Corleone

$
0
0

Koreańczycy na moim nazwisku łamią sobie język. Widziałam i słyszałam już wiele interesujących wariacji na temat „Sawińska”: ci z większym talentem osiągają poziom „sałinski”; ci, którzy w ogóle nie mają pojęcia o językach obcych lub innych kulturach kończą wariacją często dla mnie nie do rozszyfrowania. Zdarzyło się, że na jakiejś konferencji moja plakietka identyfikacyjna przybrała formę „Sakiwnaka”. Nie mogłam siebie przez moment odnaleźć, bo myślałam, że chodzi o Japonkę.

W koreańskiej rzeczywistości występuję pod przyjaznym uchu, wszystko określającym przydomkiem „Anna” (Koreańczycy przedstawiają mnie obcokrajowcom) lub „Anna 과장” („kwajang”, czyli menedżer) (Koreańczycy przedstawiają mnie innym Koreańczykom). Mimo że jest to jedno z bardziej popularnych imion i tak każdy wie, o kogo chodzi więc zbytnio nie wadzi mi to. Wyobrażam sobie, że jestem takim „capo di tutti capi", tym jedynym “Corleone”, o którym każdy wie tyle, ile potrzeba.

W sumie mogłabym nazywać się Anna Park – prosto, dla wszystkich zrozumiale i nawet zmieściłabym się w koreańskich trzysylabowych rubryczkach formularzy. Niestety po koreańsku „Park Anna” czyta się dosłownie „pak anna”, a „pak” to tak samo jak angielskie „fuck”, bo Koreańczycy zamiast „f” wymawiają „p”. Wychodzi z tego raczej mało korzystna mieszanka. Obstaję przy „Corleone”.

Dobór odpowiedniego imienia to w Korei sprawa nietuzinkowa. Nawet aliasy w adresach emailowych potrafią powalić z nóg. W mojej firmie, która sprzedaje platformy wiertnicze, czy największe na świecie tankowce znalazłam między innymi następujące: „tiger”, „mooninus”, „leader”, „trueman”, „angel”, czy „princessa”...

Wracając jednak do imion... Rodzice na długo przed narodzinami dziecka głowią się na dwoma sylabami, które swoim znaczeniem mogą zaważyć na całej przyszłości pociechy. Radzą się więc rodziny, radzą się przyjaciół i współpracowników, a po przyjściu dziecka na świat czym prędzej udają się do namiotowego wróżbity lub innego rodzaju medium, którzy rekomendują zlepek sylab odpowiednich dla układu gwiazd podczas narodzin („saju” to wiara, że godzina i data urodzin determinuje przeznaczenie człowieka). Wszystko dla życiowego sukcesu potomka.

Zdarza się niestety tak, że pomyślność omija bardziej dorosłe już dziecko szerokim kołem. Rodzic może wtedy zakomenderować zmianę imienia po to, żeby przechytrzyć mało przychylny los. Z taką propozycją często wychodzi też sama pociecha zdesperowana swoim położeniem – zazwyczaj chodzi o znalezienie partnera, którego mimo intensywnych randek w ciemno usidlić nie sposób. A imię o bardziej znamienitych cnotach lub takie, które lepiej pasuje do charakteru człowieka może w tym przedsięwzięciu dopomóc. Do zmiany podchodzi się bardzo poważnie. Często jest to bardzo drobiazgowo przeprowadzany proces angażujący całą rodzinę tak, żeby zapewnić właściwe rezultaty.

W ostatnim dziesięcioleciu imiona zmieniło około 725 000 Koreańczyków. W 2005 roku Sąd Najwyższy uchwalił ustawę, która w dużym stopniu upraszcza procedurę zmiany imienia. Obecnie wystarczy jedynie złożyć wniosek podparty racjonalnym uzasadnieniem. Motywacją mojej koleżanki Kim Seon Mi było to, że w jej firmie pracowało około dziesięciu dziewczyn o tym samym brzmieniu imienia i nazwiska. Kim Seon Mi figuruje teraz w moim telefonie jako Kim Min Joo. Min Joo twierdzi, że w końcu czuje się z samą sobą o niebo lepiej. Za jednym zamachem poddała się też operacji plastycznej oczu i jest przekonana, że jej zamążpójście to teraz już tylko kwestia roku, góra dwóch lat.

Ja tam obstaję przy swoim „Corleone”.



[Zakorkowani] Życie w tranzycie cz.2

$
0
0

"Zakorkowani", czyli Leszek i ja, kontynuujemy temat środków komunikacji miejskiej w Korei. Tym razem psioczymy na dosyć kontrowersyjne z naszego punktu widzenia zachowanie Koreańczyków, którego doświadczamy podczas przemieszczania się po mieście.

Leszek opowiada o pasażerach ucinających sobie drzemkę na jego ramieniu i o mężczyznach, którzy zupełnie niestremowani publiką przewietrzają swoje “na wpół owłosione piszczele”, demonstrując przy tym jednocześnie “obrzydliwe, mokre skarpeciury”. Leszek z niemałym uczuciem przedstawia również sławny wśród obcokrajowców temperament starszych koreańskich kobiet (ajumma), których ulubionym zajęciem jest energiczne torowanie sobie drogi łokciami.

Ja z kolei opowiadam o swojej drodze do metra, podczas której muszę – niczym nimfa wodna mknąca po tafli jeziora – przeskakiwać pomiędzy niestrawionym ramyeonem (zupa z makaronem), zwymiotowanym przez pracowników wracających nad ranem do domu po firmowej imprezie. Ubolewam również nad “ścianą płączu” – murem oddzielającym tory metra od wiodącej do stacji uliczki, pod którym taksówkarze namiętnie oddają parujący w sierpniowej wilgoci mocz. A robią to mimo że bardzo czysta toaleta znajduje się na stacji 50m dalej…

Życie w koreańskim tranzycie to zupełnie inny świat. To miejsce, gdzie spotyka się całe spektrum koreańskiego społeczeństwa. To Korea zapodana w pigułce i przez to wywołująca wiele skrajnych emocji. Uczestniczenie w tym życiu to jednak świetny eksperyment antropologiczny i okazja do lepszego zrozumienia tego kraju.

Zapraszam do odsłuchania, komentarzy i zapisania się na fanpejdż "Zakorkowanych".





Skórki i pestki

$
0
0

Uwielbiam owoce. W ciągu dnia objadam się nimi co najmniej w trzech sesjach. Pierwsza ma miejsce o 10-tej rano, kiedy w mojej firmie rozlega się muzyka wzywająca pracowników do kilkuminutowego odprężenia. Dla mnie to czas na jabłko. Jem je ze skórką, co wprowadza Koreańczyków w absolutną panikę, bo Koreańczycy jabłka spożywają jedynie obierane – skórka, nawet ta porządnie wymyta, zawierać ma zbyt wiele chemikaliów (mój szef poradził mi, żebym po wymyciu jabłek pozostawiała je na noc w roztworze wody i octu jabłkowego). Takie podejście wyniosłam z domu - mój tato do tej pory konsumuje jabłka w całości, łącznie z ogryzkiem.

O godzinie 15-tej muzyka ponownie sączy się z firmowych głośników, co dla mnie oznacza relaks z bananem (bez skojarzeń!) lub winogronami. Winogrona jem ze skórką i pestkami (jeżeli już są), na widok czego Koreańczycy bezskutecznie próbują ukryć spojrzenie pełne politowania nad barbarzyńcą ze wschodniej Europy - w Korei z winogron, szczególnie tych koreańskich, wysysa się jedynie środek odkładając skórki na bok. Koreańskie winogrona są jak dla mnie jednak smakowo wątpliwe, więc ograniczam się do tych importowanych, "całozjadalnych".

Wieczorem, choć to podobno nie służy sylwetce uznanej w Korei za normę piękna (czyt. wyglądowi patyka), delektuję się persymonkami, czereśniami, winogronami, truskawkami, gruszką, albo arbuzem. Na owoce wydaję majątek, bo w Korei płacić trzeba za nie jak za zboże. Ale niech już będzie – to zamiast torebki od Prady albo Louis Vuitton.

Koreańska gruszka

Koreańskiego arbuza, persymonę i gruszkę uważam za prawdziwe arcydzieła natury. Ociekająco soczyste, słodziuchne, idealne na gorącą wilgoć lata lub jesienny wypad w góry. Pychota! Teraz mamy lato, więc w moim owocowym menu dominuje arbuz. Wszelkie arbuzy, również te koreańskie, pochłaniam, a jakże, razem z pestkami. Taplanie się paluchami w miąższu owocu wydaje mi się mało higieniczne, a wyciąganie pestek łyżeczką lub widelcem poważnie nadszarpuje moją radość konsumpcji. Jem więc arbuza takim, jakim go matka natura stworzyła, a Koreańczycy niezmiennie reagują na to okrzykiem niedowierzania. Nawet PWY, który świadom jest mojego arbuzowego usposobienia za każdym razem żartobliwie „nie może zrozumieć, dlaczego Polacy są tacy leniwi”. Najciekawszy jednak komentarz, który kilkakrotnie udało mi się już usłyszeć, pięknie (i dosadnie) obrazuje rzeczowość, z jaką Koreańczycy podchodzą do życia: „przecież i tak pestki przechodzą przez organizm w nienaruszonym stanie - do niczego się więc mu nie przydają, a swoimi cechami fizycznymi mogą wyrządzić po drodze jakieś szkody”.

Ja tam nie sprawdzałam, ile życiowej prawdy jest w powyższym stwierdzeniu (szczegónie jego pierwszej części) i sprawdzać chyba nie będę. Fizycznej szkody jak do tej pory również nie poniosłam. W związku z powyższym pozostaję przy swojej tradycji szamania owoców w całości. To jedna z tych właściwości, które chyba się nie zmienią nawet po tylu latach mieszkania w Korei...


Według Koreańczyków smacznego arbuza poznaje się 
po jak najmniejszym "guziczku" na jego spodzie.




[Zakorkowani] Miłość po koreańsku cz.1

$
0
0

W kolejnej audycji "Zakorkowanych" poruszamy temat seksulaności Koreańczyków. Koreańczycy do miłości cielesnej, podobnie jak do większości aspektów swojego życia, podchodzą bardzo pragmatycznie. Wizyty w “love motelach” to nieodzowna część randkowania i sposób na sprawdzenie upodobań i limitów obu stron w sprawach łóżkowych. Miłość fizyczna pomiędzy małżonkami prowadzić ma do poczęcia dziecka, bo po to w końcu ludzie pobierają się. Korzystanie z usług tych samych pań do towarzystwa ma na celu zapewnienie bardziej osobistych relacji z członkami firmowej grupy lub partnerami biznesowymi.

Podejście Koreańczyków do miłości fizycznej, szczególnie tej płatnej, to bardzo kontrowersyjne zagadnienie. W naszej audycji rozmawiamy o „zachodnich księżniczkach”, czyli prostytutkach oddelegowanych przez koreański rząd do obsługiwania stacjonujących w Korei żołnierzy amerykańskich, które musiały nosić plakietki z odpowiednim zaświadczeniem lekarskim; opowiadamy o tym, jak wyglądają współczesne, „oficjalne” dzielnice domów publicznych, ale też o tym, co dzieje się za ladą niektórych tradycyjnych zakładów fryzjerskich i kawiarni. W końcu rozprawiamy się z postrzeganiem korzystania z usług erotycznych jako nierozerwalnej części życia zawodowego Koreańczyka: regularne uczęszczanie do licznych barów karaoke, gdzie mężczyźni obsługiwani są w najróżniejszy sposób przez skąpo odziane dziewoje; erotyczne masaże czasem dla głębszych doznań wykonywane przez niewidome pracownice; grupowy seks oralny w kółeczku i wiele innych. A wszystko to za firmowe pieniądze...

Korzystanie z płatnej miłości to w Korei coś, co uznaje się za normę. To prawo mężczyzny do odreagowania sztywnych nakazów społeczeństwa, ale też i integralna część męskiego DNA, z którym na próżno walczyć. To coś, co się nagminnie robi, ale o czym się raczej nie mówi - mówimy więc my.






[Zakorkowani] Konkurs

$
0
0

Razem z Yellowinside, w ramach naszego kolejnego przedzsięwzięcia "Zakorkowani", rozdajemy upominki prosto z Korei:






Etap Pierwszy (24 -31 lipca):
1. W komentarzu zaproponuj temat kolejnej audycji „Zakorkowanych"
2. Propozycje tematów można pozostawiać do 31 lipca (środa).
3. Spośród uczestników konkursu wyłowimy 5 osób, które otrzymają od nas upominki prosto z Korei.
4. Losowanie i ogłoszenie zwycięzców odbędzie się 1 sierpnia (czwartek).
5. Szczęśliwcy zostaną poproszeni o zostawienie wiadomości na fanpejdżu „Zakorkowanych" ze swoim adresem pocztowym

Etap Drugi (1 - 14 sierpnia):
1. Z najczęściej powtarzających się propozycji tematów lub takich, które w jakiś sposób ujęły serca Anny i Leszka stworzona zostanie krótka lista.
2. Przez dwa tygodnie, do 14 sierpnia, będzie można głosować na wybrane propozycje tematów.
3. „Zakorkowani" podejmą się realizacji nagrań wybranych przez Słuchaczy tematów w kolejności zależnej od przyznanej liczby głosów.
4. Spośród uczestników głosowania wyłowimy 2 osoby, które otrzymają od nas upominki prosto z Korei.
5. Szczęśliwcy zostaną poproszeni o zostawienie wiadomości na fanpejdżu „Zakorkowanych" ze swoim adresem pocztowym.

Zapraszam!



Koreański socjopata

$
0
0

Noże. Pierwszy do otwierania listów, drugi rzeźniczy. Jeden z nich łamie się, kiedy próbuje rozczłonkować ciało dziewczyny. Postępy dokumentuje zdjęciami rozsyłanymi do znajomych. Od dawna ciekawiło go, jak zareagują na wiadomość o tym, że kogoś zamordował. Sam też zastanawiał się, jak to jest odebrać komuś życie. Siedemnastolatkę spotkał miesiąc temu na randce w ciemno. Dzisiaj zaprosił ją do motelu, zgwałcił, a następnie udusił. Nie oczekiwał, że poćwiartowanie ciała ludzkiego zajmie mu aż 16 godzin. Wieczorami, po pracy w coffee shopie dużo czytał w internecie o anatomii człowieka i nie wydała mu się ona jakoś szczególnie skomplikowana. Musi wyjść, żeby zaopatrzyć się w lepszy nóż. Przy okazji kupuje plastikowy worek. Nowe ostrza okazują się do bani. Może nimi jedynie pokroić miękkie kawałki ciała. Spuszcza je jeden po drugim do toalety. Pozostałość umieszcza w worku i jedzie taksówką do domu. Przed wejściem do klatki wyrzuca worek do śmietnika.



<Źródło>


Pytam znajomej Koreanki, skąd ten wysyp socjopatów wśród koreańskiej młodzieży. Odpowiada, że młode pokolenie Koreańczyków pozbawione jest tożsamości. To ludzie, w których wnętrzu zieje ogromna pustka. To sprawnie działające maszyny ograbione z wiary w cokolwiek, również w siebie samego. Niektórzy, żeby ją czymś wypełnić uciekają się do makabrycznych czynów. Poprzez przemoc wyrabiają sobie miejsce w społeczeństwie; dzięku odrzuceniu stają się na zasadzie kontrastu jego częścią. W końcu przynależą.

Za taką sytuację w dużej mierze odpowiada sposób funkcjonowania koreańskiego społeczeństwa. Od przeciętnego Koreańczyka wymaga się, żeby w określonym wieku wszedł on w związek małżeński i spłodził potomka. Na samotną osobę po trzydziestce patrzy się z podejrzliwością. Skoro nie znalazła jeszcze partnera, to na pewno musi być z nią coś nie tak. Kobiety bezdzietne uważane są za niepełnowartościowych członków wspólnoty. Ich funkcja w społeczeństwie to przecież albo żona i matka, albo obiekt seksualny. Na nic pomiędzy nie ma miejsca. Presja społeczna powoduje, że po szczegółowej analizie atrybutów osoby spotkanej na kolejnej z kilkudziesięciu randek w ciemno, człowiek decyduje się na praktyczny związek i posiadanie dzieci. Miłość jest sprawą drugorzędną.

Poczęte w takich związkach dzieci stają się instrumentami w rękach rodziców. Dziecko nie jest owocem miłości dwóch osób, tylko zabezpieczeniem na stare lata; swoistą inwestycją w ich przyszłość. Dla dzieci poświęca się całe swoje życie: matki zrobią wszystko, żeby ich pociechy dostały się za kilkanaście lat na najlepsze uniwersytety; ojcowie muszą na to wszystko zapracować. Dzieci przymusza się do całodziennej nauki okradając je w ten sposób z beztroskiego dzieciństwa i możliwości niezobowiązującej interakcji z rówieśnikami. Z tego względu nie wykształcają one podstawowych umiejętności społecznych – każdy traktowany jest jak potencjalny wróg, rywal w konkursie na wyższy szczebelek drabiny społecznej. Zamiast empatii i wrażliwości dzieci uczy się dążenia do celu za wszelką cenę, po trupach. Konkurencja jest na tyle ostra, że litość, czy pomoc innym rozumie się jako słabość, niepotrzebną stratę czasu.

A potem przychodzi pustka, której niczym nie można wypełnić; którą nie można rozwiązać problemów narastających z wiekiem. Bo w pustce – jak to w pustce – brak jest jakiejkolwiek treści, na której można by oprzeć swoje działania. Bez korzeni, samodzielnie przetestowanych wartości moralnych, osoby takie nie mogą mieć szacunku dla samych siebie; nie mogą mieć wiary, że ich życie ma znaczenie. Jednostki mentalnie silniejsze do końca życia walczą o przynależność zadowalając się jej pozorami: pracą, alkoholem, miłością za pieniądze. Zgadzają się z duchowym spustoszeniem próbując wpasować się w koreańską rzeczywistość, jak najlepiej potrafią.

Niektórzy, jako panaceum na tkwiącą w nich czarną dziurę, wybierają proste wyjście: samobójstwo. To czyste rozwiązanie wszelkich kłopotów dla tych, którzy nie mają już żadnej nadziei. Inni zaznaczają swoją obecność w bardziej dosadny sposób – odwołując się do przemocy, a czasem do czynów przestępczych, które porażają swoją przypadkowością, znieczulicą i brakiem jakichkolwiek wyrzutów sumienia.

Pytam mojej znajomej, jak Koreańczycy reagują na czyny socjopatów, opisywane na pierwszych stronach gazet. Odpowiada, że ludzie nie mają już „miejsca” w swoim życiu na analizę źródeł takich zachowań. Cieszą się tylko, że zdarzyło się to komuś innemu i... grubo po północy sami odbierają swoje dzieci-inwestycje ze szkolnej biblioteki.



[Zakorkowani] Miłość po koreańsku (cz.2)

$
0
0

Koreańscy mężczyźni rzucający się do stóp swych wybranek, Koreanki omdlewające na widok dawnej miłości, żarliwe wybuchy emocji, trzęsące się podbródki, potoki łez; dramaty, których nie powstydziłby się sam Szekspir... To wszystko to powszedni chleb dla widza popularnych koreańskich oper mydlanych. Jak to ma się jednak do koreańskiej rzeczywistości?

Dla tych, którzy w Korei mieszkają odpowiedź jest prosta: nijak. Co prawda przed trzydziestką randkujący Koreańczycy niewiele różnią się od swoich rówieśników za granicą, ale już po przekroczeniu tego magicznego wieku podejście do amorów ulega diametralnej zmianie. To czas, kiedy rodzice oczekują od swojego trzydziestoparoletniego „dziecka” wyprowadzki z domu i spłodzenia własnego potomka.

Presja rodziny i społeczeństwa jest pod tym względem przytłaczająca. Osoby po trzydziestce, które nie mają jeszcze partnera, jak na komendę wpadają w wir aranżowanych randek w ciemno – w weekend potrafią ich odbyć nawet kilka. Uczestnicy takiego spotkania nawzajem analizują się wedle stereotypowych dla danej płci kryteriów. To majstersztyk optymalizacji doboru. W końcu ludzie pobierają się z misją wychowania potomstwa, a nie dla wspólnego zbierania kwiatków na łące.

Koreańskie małżeństwo bardziej przypomina sprawnie działająjącą firmę niż związek ludzi oparty na duchowym partnerstwie. Małżonkowie sumiennie wykonują swoje jasno nakreślone, ale i też rozłączne obowiązki. Żyją w oddzielnych światach: kobieta w domu z dziećmi i z koleżankami na zakupach, mężczyzna w firmie ze swoimi współpracownikami. To świat minimalnych namiętności, gdzie Kupidyn tyje od nieróbstwa oglądając rozdzieranie szat na telewizorach najnowszej generacji.

O miłości romantycznej à la Korea rozmawiamy w najnowszym odcinku audycji "Zakorkowani". Zapraszam do odsłuchania poniżej.









Moja Malezja

$
0
0

Do Malezji po raz pierwszy zawitałam podczas mojej podróży solo po Azji w 2004 roku. Z powodu napiętego harmonogramu udało mi się odwiedzić jedynie Kuala Lumpur oraz wyspę Tioman, na którą dostałam się autobusem i łódką z Singapuru. Malezja wywarła na mnie już wtedy bardzo dobre wrażenie mimo licznych zaczepek ze strony meżczyzn (typowe w krajach muzułmańskich jeżeli kobieta podróżuje sama). Wydawała mi się krajem bogatszym (ale też i droższym) na tle innych krajów Azji Południowo-Wschodniej, z bardzo różnorodną populacją (np. skąpo odziani transwestyci obok kobiet w czarnych, wszystko zasłaniających burkach), o bardzo ciekawej architekturze (pozostałość kolonialnego wpływu Portugalii, Holandii i Wielkiej Brytanii wymieszana z nowoczesnymi budynkami) i niesamowitą przyrodą – do dzisiaj pamiętam ogromnego, starego warana z niebieskim językiem, wielkie żółwie pływające w turkusie przybrzeżnych wód, czy ciekawskie małpki zerkające zza gałęzi lasów deszczowych. Pamiętam też trudności w kupnie orzeźwiającego wieczór piwa (alkohol zakazany jest dla muzułmanów, czyli ok. 58% społeczeństwa) i niedowierzanie na widok muzułmańskich kobiet taplających się w morzu w zestawach snorkellingowych nałożonych na... odkrywające jedynie oczy szaty.













 Od tego czasu odwiedziłam Malezję kilka razy i za każdym razem powracałam z tego kraju z bardzo dobrymi wspomnieniami. Spodobało mi się tam do tego stopnia, że w 2007 roku wybrałam się w podróż poślubną na KotaKinabalu (Borneo), a tydzień temu spędziłam swoje wakacje na Langkawi. To były jedne z najpiękniejszych podróży w moim życiu – nie ma jak wypoczynek na łonie tak wspaniałej natury.











Mówiąc z pozycji osoby, która zna Malezję jedynie na podstawie krótkotrwałych odwiedzin, wydaje mi się też, że Malezyjczycy to raczej wyluzowany naród. W przeciwieństwie do Koreańczyków wśród ludzi nie czuć pośpiechu, jakiegoś wewnętrznego przymusu, żeby szybko gdzieś dojść, czy coś zrobić; wszystko toczy się tutaj swoim własnym, naturalnym rytmem podporządkowanym sile wyższej. Takie podjeście nie jest jednak równoznaczne z lenistwem, czy nieróbstwem. Ani razu nie zdarzyło mi się, żeby coś było źle lub nie na czas zorganizowane. Wręcz przeciwnie – odniosłam wrażenie, że Malezyjczycy poważnie podchodzą do swoich obowiązków; co więcej wkładają w pracę część swojego serca. Malezyjczycy ujęli mnie również swoją uprzejmością i wielkim, połyskującym uśmiechem.

Tak, jak za każdym razem powrót z zielonych krajobrazów do betonu Korei był bardzo trudny. Nawet kimchi smakowało trochę ostrzej niż zwykle. Dobrze było jednak wejść w progi własnego domu, wykąpać się w znajomej łazience i przez cały dzień głaskać stęsknionego i spragnionego miłości kota.


2013.08.03-13_Langkawi and Rebak Island (Malaysia)



[Zakorkowani] Pierwsze wrażenia o Korei

$
0
0

Koreański rząd zaprosił ekipę „Dzień Dobry TVN” celem wypromowania swojego kraju w Polsce jako interesującego miejsca pod względem turystycznym (reportaż do zobaczenia w TVN już we wrześniu!). Tuż po przylocie Aneta Cyrnek, Marcin Sawicki i Piotr Siwek odwiedzili studio „Zakorkowanych”, żeby podzielić się swoimi bardzo świeżymi wrażeniami o Korei.





Pierwszą myślą Marcina było to, że Koreańczycy to „karny naród”. Już na lotnisku we Frankfurcie po ogłoszeniu odprawy wszyscy jak na komendę biegli do toalety na ostatnie przed odlotem „siusianie”. To samo w samolocie: zachowanie Koreańczyków było bardzo uporządkowane - w tym samym momencie jedli, oglądali filmy, szli spać. Po przylocie Marcina zaskoczył koreański klimat. Mimo ulewnego deszczu było ciągle gorąco i parno – opady nie przynosiły żadnej ulgi.

Aneta, po lekturze przewodników, wyobrażała sobie Koreę jako kraj niezwykle nowoczesny. Seul okazał się jednak dla Niej „miastem niejednoznacznym”: z jednej strony oszklone drapacze chmur, a z drugiej „rozwalające się budy” i „miejsca przypominające wieś”. Miała również nadzieję, że na kształt Japonii zobaczy tutaj więcej kolorów i indywidualizmu w ubiorze Koreańczyków; że doświadczy absolutnego oczopląsu oglądając sklepowe witryny. Wyzwaniem jest dla Niej ciągle jedzenie metalowymi pałeczkami.

Piotr, jako zagorzały fan motoryzacji, od razu zauważył, że na koreańskich ulicach bardzo rzadko zobaczyć można auta zagranicznych marek; zdecydowana większość to samochody koreańskie. Piotrowi spodobało się to, że mimo ogromnego korka ulicznego i fatalnych warunków pogodowych nikt na siebie nie trąbił. Wszędzie też było czysto.

Naszymi pierwszymi wrażeniami dzelimy się również i my. Leszek opowiada o górach, które zrobiły na Nim ogromne wrażenie, kiedy jechał kilkupasmowymi autostradami z lotniska Incheon do miasta Daejon. Ja z rozrzewieniem wspominam restaurację, w której zjadłam mało identyfikowalny posiłek, po czym zaaferowana doświadczeniem wyszłam bez uiszczenia rachunku, nie zatrzymywana przez posyłające mi miłe uśmiechy ekspedientki. Monika Ko, przyjaciółka obojga „Zakorkowanych”, wspomina niesamowitą życzliwość Koreańczyków i swoje pierwsze zmagania z koreańską nawigacją. I worek koreańskich wonów („miałam miliony!") po wymianie polskich złotych na lotnisku.

O pierwszych wrażeniach mówi się, żę mogą być mylące i że nie należy się nimi za bardzo sugerować. Wraz z dłuższą obserwacją może okazać się bowiem, że realia nie mają nic wspólnego z naszymi pierwszymi odczuciami. Pierwsze wrażenia jednak mają to do siebie, że głęboko wyrzynają się w psychice człowieka i jako takie pozostają tam do samego końca. Z czasem wzbogacić można je bardziej dogłębnym zrozumieniem, większym doświadczeniem, ale emocjonalnie pozostają raczej na tym samym poziomie. W tym chyba ich piękno i doniosłość...






Hwatu (Go-Stop)

$
0
0

W Korei wielkimi krokami zbliża się Święto Dziękczynienia (Chuseok), co oznacza między innymi, że po jednym z kolejnych sutych posiłków teściowa i PWY z nieposkromioną satysfakcją orżną mnie w karty. Oprócz dumy stracę z tego tytułu cenne zaskórniaki. Taka już moja coroczna dziękczynna dola.

Hwatu

Wszystko zaczyna się od wydobycia z dna szafy zielonego, flanelowego koca, na którym rozegra się karciana jatka. PWY wygładza rozłożony na stole pled, tasuje malutkie, grube karty, każe mi przełożyć, rozdaje. Jak zwykle wygrywam pierwsze rozdanie; to, które ma jedynie na celu przypomnienie mi zasad gry. Poprawiamy się na stołkach, PWY zaciera ręce i szelmowsko się do mnie uśmiecha. Teściowa do sprawy podchodzi ze stoickim spokojem – siedzi ze złożonymi na stole dłońmi, poziewując w poobiedniej atmosferze cielesnego rozleniwienia. 

Karty rozdane, jedziemy z tym koksem. PWY z trzaskiem rzuca karta po karcie na stół coraz bardziej marszcząc czoło w skupieniu. W oku teściowej dostrzegam iskrzenie diabelskich ogników, jej prawy kącik ust uniesiony w skrywanym półuśmiechu. Coś knuje, albo tylko udaje, że knuje próbując w ten sposób zastraszyć przeciwników. Stara wyga. Ja, jak na corocznego nowicjusza przystało, próbuję jedynie za obojgiem nadążyć ciągle plącząc się w kojarzeniu zagmatwanych obrazków. Na koniec wykładam się z drobniaków, a na pocieszenie pochłaniam smakowitą gruszkę.

Hwatu (Wojna Kwiatów), często też nazywana „Go-Stop” lub „Godori”,to bardzo popularna gra karciana mimo że do Korei zawitała podczas okupacji japońskiej w latach 1905-1945 (w Japonii gra ta nazwya się Hanafuda). Już tradycyjnie rozrywka ta jest obowiązkowym punktem rodzinnych spotkań podczas obchodów Księżycowego Nowego Roku (Seollal) oraz Święta Dziękczynienia (Chuseok). Wielu starszych ludzi namiętnie grywa w hwatu w parkach lub u podnóża gór; znane są też przypadki nielegalnych gier o wielkie pieniądze.

Talia hwatu składa się z 48 kart podzielonych na 12 zestawów po 4 karty oraz (zazwyczaj) 4 karty specjalne. Naukę gry należy rozpocząć od zapamiętania, jak każdy z tych zestawów wygląda:




W hwatunajczęściej grają trzy osoby. Osoba znajdująca się po prawej stronie rozdającego przekłada karty na dwie części (rozdaje się wtedy karty z dolnej kupki) lub pozostawia je bez zmian klepiąc górę talii (karty rozdawane są wtedy z całej puli). Rozdający odlicza sobie cztery karty, a następnie w kerunku przeciwnym do wskazówek zegara obdarowuje nimi pozostałych graczy (znowu cztery karty na osobę). Kolejne trzy karty wyłożone zostają na środek obrazkami ku górze. Kontynuując, każdemu z graczy rozdane zostają dodatkowe trzy karty (każdy ma razem siedem kart) oraz dodatkowe trzy karty wykładane są na stół (razem sześć kart). Pozostałe karty pozostają w kupce.

Podstawową zasadą gry jest dobieranie kart z tego samego zestawu i odkładanie ich na bok celem kolekcji punktów. Rozdane karty kojarzy się z tymi, które leżą na stole według zestawów z powyższej tabelki. Gdy nie posiada się żadnej pasującej karty należy wziąć pierwszą z kupki na stole. Gdy nowej karty w dalszym ciągu nie możemy zestawić w parę, zostawiamy ją na stole dla kolejnych graczy. Każde skojarzone ze sobą karty odkładamy na bok – to nasze potencjalne punkty.

Odłożone na bok karty należy układać w „grupy”, dzięki którym obliczymy wynik każdego z graczy:

1. Kwang („Światełka”): kolekcjonowane według chińskiego znaku , który oznacza “światło” lub “jasność”.




Punkty:
  • 5 kart = 15 punktów
  • 4 karty = 4 punkty
  • 3 karty = 3 punkty, jeżeli w komplecie nie ma karty kwang poniżej.
  • 3 karty = 2 punkty, jeżeli w komplecie znajduje się karta kwang poniżej.



2. Yul („Zwierzęta”): kolekcjonowane według rysunków zwierząt.




Punkty:
  • 5 kart = 1 punkt; każda dodatkowa karta powyżej pięciu to 1 dodatkowy punkt (np. 6 kart yul = 2 punkty, 7 kart yul = 3 punkty itd.)
  • 7 kart i więcej = podwojenie wszystkich punktów zebranych w grupie kart yul, ale także tych zgromadzonych we wszystkich innych grupach
  • W przypadku zebrania kompletu kart poniżej (ptaki) otrzymuje się 5 punktów (tzw. godori)



Uwaga: Poniższe karty nie uważa się za karty z ptakami:



3.  Tti („Wstążki”): kolekcjonowane według rysunków wstążki (4 „rodziny”!)





Punkty:
  • 5 kart = 1 punkt; każda dodatkowa karta powyżej pięciu to 1 dodatkowy punkt (np. 6 kart tti = 2 punkty, 7 kart tti = 3 punkty itd.)
  • 3 karty z tej samej „rodziny” = 3 punkty (karta z czwartej „rodziny” liczy się jedynie jako karta tti)

4. Pi(„Śmiecie”): pozostałe karty, które posiadają jedynie obrazek rośliny bez dodatkowych elementów.





Punkty:
  • 10 kart = 1 punkt; każda dodatkowa karta powyżej dziesięciu to 1 dodatkowy punkt (np. 11 kart pi = 2 punkty, 12 kart pi = 3 punkty itd.)
  • Karty pi poniżej dodają do całkowitej sumy po 2 punkty każda.



Celem gry jest zdobycie jak największej ilości punktów (przed grą określa się monetarną równowartość takowych). W momencie, gdy jeden z graczy ma co najmniej 3 punkty musi zadeklarować się, czy gra dalej („Go”), czy kończy grę („Stop”). W przypadku zakończenia gry do jego 3 punktów dolicza się punkty zdobyte do tej pory przez pozostałych graczy. Jeżeli gracz wyraża chęć dalszej gry jego prawo do „Go”/”Stop” odnawia się jedynie w momencie zwiększenia się ilości jego punktów. W momencie wyrzucenia ostatniej karty można zawołać jedynie „Stop”. W sytuacji, gdzie nikt nie może zawołać „Stop” (bo na przykład nie ma minimalnej ilości punktów), ten sam rozdający ponownie tasuje karty, a w następnej rundzie punkty są podwajane (nagari). Jeżeli jeden z graczy w swoim rozdaniu posiada wszystkie cztery karty dowolnego z dwunastu zestawów opisanych w tabelce powyżej, od ręki otrzymuje 5 punktów (bez doliczania punktów uzbieranych przez pozostałych graczy) i runda kończy się (chong tong). 

I tyle jeżeli chodzi o absolutne podstawy. Do tego dochodzi cała litania punktów ekstra, kart bonusowych, kar, ustaleń indywidualnych; zasad, w których rozeznać się mogą tylko stali gracze. Pewnie dlatego z reguły przegrywam z kretesem, wzbudzając w tym niezrozumiałą wesołość mojej koreańskiej rodziny. Ale nic to – na koniec zjadam moją ogromną gruszkę, którą na utopienie smutków obiera mi teściowa, a wygrana PWY i tak wraca do mojego portfela.

No i ile jest przy tym zabawy!




[Zakorkowani] Przestępstwa na tle seksualnym

$
0
0

Spokojnie płynę kraulem. Wyrzucam prawą rękę jak najdalej mogę, a następnie lewą mocno zagarniam wodę ciągnąc tym samym do przodu całe ciało. Przypatrując się mijanym pod sobą kafelkom wypuszczam powietrze, żeby przed kolejnym wynurzeniem ręki obrócić głowę lekko w bok i równomiernie wciągnąć powietrze. To wspaniała medytacja.

Nagle ktoś łapie mnie za tyłek. W jednej sekundzie całe moje ciało tężeje, ale mózg od razu wysyła uspokajające sygnały. To PWY, który za mną płynie. Czasem nachodzi go chęć na takie psikusy. Uchachana daje się pchać jego silnym dłoniom przez kilka metrów.

Dotykam ściany basenu i odwracam się, żeby popsioczyć na PWY. To kontynuacja miłosnego przekomarzania się. Pewnie sama go zaraz pod wodą uszczypnę w tyłek. Staję jak wryta, kiedy meżczyzna w białym czepku dopływa do końca basenu, odbija się od ściany i kontynuje swój trening. Czepek PWY jest czarny.

Próbuję zrozumieć, co się właściwie stało. PWY dopływa do mnie i widząc mój wyraz twarzy od razu pyta, co jest nie tak. Stoję w milczeniu zastanawiając się, czy może coś mi się przywidziało. Opowiadam o zdarzeniu PWY. „Jesteś pewna, że to nie był przypadek?”

Przez chwilę waham się. Czuję na sobie namacalną warstwę szoku, który odrealnia całą sytuację. Z pomocą przychodzi mi jednak mózg przypominając o tej jednej sekundzie, kiedy ogarnęło mnie przekonanie, że to PWY. Bo na takiego rodzaju dotyk pozwolić mógł sobie tylko i wyłącznie on. Już wiem, że przed chwilą stało się coś bardzo niedobrego.

Mężczyzna w białym czepku ponownie dopływa do ściany basenu. Mocno łapię go za ramię i z gulem w gardle mówię, że nie może w ten sposób dotykać innych osób. Mężczyzna wyrywa się i silnym wyskokiem wychodzi z basenu. W mgnieniu oka rozpoznaję w nim młodego chłopca trenującego po okiem ojca, z którym dosyć często rozmawiam w chwilach odpoczynku. Ojciec pracuje dla jednej z największych koreańskich korporacji. Zajmuje się reaktorami jądrowymi.

„Patrz to jego syn!” Ja również stoję jak sparaliżowana. Widząc jak odchodzą do szatni ponownie analizuję całą sytuację. Czy aby na pewno sobie czegoś nie dopowiedziałam? Mózg ponownie przychodzi mi z odsieczą. Oprócz życiowego partnera, żaden inny mężczyzna nie powinien dotykać kobiety w ten sposób.

Na jakiekolwiek działanie jest już za późno. Basen pustoszeje, a ja ciągle stoję przy ścianie nie mogąc zrozumieć ani sytuacji, ani własnego samozwątpienia. Czuję w środku jakiś ogromny ciężar. PWY przytula mnie mocno i mówi, że następnym razem przed wszystkim mnie ochroni.  

Przekonanie o osobistym bezpieczeństwie to bardzo pozytywna strona mieszkania w Korei. Na co dzień nie trzeba się raczej obawiać ataku ze strony szaleńca, nie trzeba głęboko chować telefonu, czy kurczowo trzymać torebki w środkach komunikacji miejskiej. Wychodząc na ulicę człowiek nie zaprząta sobie głowy ewentualnym zagrożeniem ze strony osób trzecich, który to przywilej chyba słusznie może zostać uznany za jeden z przejawów wolności.

Statystyki pokazują jednak, że przestępczość w Korei nabiera rozpędu, z włamaniami i wykroczeniami na tle seksulanym jako jej głównymi motorami napędowymi. Szczególnie martwi gwałtowny wzrost przestępstw seksualnych: od roku 2001 zanotowano 50% więcej przypadków tego rodzaju. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruje się przede wszystkim w szerokim dostępie do scen przemocy seksualnej (Internet) oraz w braku edukacji seksualnej (ostry sprzeciw rodziców wobec propozycji wprowadzenia takowej do szkół).

Upraszczając, w koreańskiej, bardzo zmaskulinizowanej mentalności, rola kobiety sprowadza się do dwóch funkcji: żony i matki oraz obiektu seksualnego. Przyjęta jest tutaj tradycja pewnych zachowań, które ciągle uznawane są za normalne, za wrodzone prawo mężczyzny: zinstytucjonalizowane i nagminne korzystanie z usług seksualnych, powszechność i akceptacja mało wybrednych żartów skierowanych do przedstawicielek płci pięknej, a nawet „nieprzynoszące przecież nikomu szkody” obłapywanie, czy ocieranie się. W koreańskim społeczeństwie istnieje również ciche przyzwolenie na przemoc w rodzinie– jeszcze do niedawna w ustawodawstwie tego kraju pojęcie gwałtu nie miało zastosowania do napaści w ramach związku małżeńskiego. Dosyć wspaniałomyślnie bierze się też pod uwagę najróżniejsze okoliczności przestępstwa. Dla przykładu jeszcze kilka lat temu upojenie alkoholowe było uznawane (i ciągle jest w umysłach wielu Koreańczyków!) za czynnik łągodzący w przypadkach nawet najbrutalniejszych gwałtów.

Przestępstwa na tle seksualnym w Korei nigdy nie były zjawiskiem marginalnym. Statystyki idą w górę nie tylko ze względu na realnie zwyżkującą liczbę wykroczeń, ale również ze względu na to, że najzwyczajniej coraz więcej przypadków zgłaszanych jest na policję. Społeczna stygma wobec ofiar przemocy seksualnej jest coraz mniejsza, kobiety stają się coraz bardziej niezależne i pewne siebie, ale także zwiększa się świadomość i wiedza na temat tego, czym jest napaść na tle seksualnym. Po fali niezwykle brutalnych przestępstw na nieletnich (Nayoung Case), w tym dzieci niepełnosprawnych (Inhwa Case) zaostrzeniu ulega również koreańskie prawo. Co ważniejsze jednak bardziej efektywna staje się też jego egzekucja.

W kolejnej audycji „Zakorkowanych” (do odsłuchania poniżej) mówimy z Leszkiem o skali zjawiska, o aktualnej sytuacji ofiar przemocy seksualnej, o postrzeganiu tego rodzaju przestępstw przez przeciętnego Koreańczyka oraz o koreańskim ustawodawstwie w tym zakresie.

Uwaga – audycja jedynie dla słuchaczy o mocnych nerwach!






Chuseok

$
0
0

Od jutra w Korei rozpoczyna się Święto Dziękczynienia (Chuseok), co oznacza, że cała Korea będzie, a właściwie już jest w rozjeździe. Wszelkiego rodzaju bilety już dawno wykupione, więc spóźnialscy będą musieli wsiąść w samochód i spędzić kilka lub nawet kilkanaście godzin w trasie, żeby dotrzeć do swoich rodzin na południu. Powrót za kilka dni do prowincji Gyeonggi, gdzie mieszka 25,6 miliona ludzi (prawie połowa koreańskiego społeczeństwa!) będzie równie żmudnym przedsięwzięciem.




W okresie świątecznym, zgodnie z tradycją, młode kobiety odwiedzają rodziców swoich mężów. W domu teściów przeważnie sprzątają, gotują, usługują i szorują naczynia podczas gdy męska część rodziny spędza czas biesiadując przed telewizorem lub grając w karty – to w ramach odpoczynku od pracy ale też i z powodu zmęczenia wielogodzinnym prowadzeniem samochodu.

Jak to zwykle bywa w tego rodzaju sytuacjach, podczas świąt dochodzi do wielu kłótni rodzinnych, szczególnie pomiędzy niewiastami. Bezdzietne kobiety brane są na spytki przez swoje teściowe co do powodów swojego „jałowego” stanu; bez żenady ponagla się je, żeby w końcu spełniły swój obowiązek dopytując się o szczegółowy plan egzekucji takowego przedsięwzięcia. Kobiety, które już dzieci posiadają strofowane są za brak umiejętności kulinarnych i innych, porównywane są do innych białogłów w rodzinie. Cała frustracja młodych kobiet przenosi się na w najlepsze leżakujących mężów i często kończy się to ogólnym zgrzytaniem zębów, błyskawicami w oczach i trzaskaniem drzwiami. Ze zrozumiałych powodów większość świeżo zamężnych Koreanek szczerze świąt nienawidzi. Oczywiście od tej czarnej wizji świąt istnieją też chlubne wyjątki.

W moim przypadku w ogólnonarodowym eksodusie uczestniczyć nie musimy. Mama PWY mieszka 15 minut samochodem od naszego domu, więc możemy do niej podskoczyć w każdym momencie. Tak się też składa, że jest rozwódką, więc wszelkiego rodzaju święta, w tym i Chuseok, spędzamy w kameralnym gronie trzech osób – starszy brat PWY mieszka wraz z rodziną na Filipinach i na święta do Korei nie przylatuje.

  
Ja, teściowa i jej siostra.


Przygotowania do Święta Dziękczynienia dzielimy mniej więcej równomiernie. Zazwyczaj razem z PWY cały dzień pieczemy placuszki buchimgae. Za resztę potraw odpowiada teściowa, która woli, żeby się jej do garów nie mieszać. Wespół z PWY myjemy też naczynia, kroimy owoce itp. Prawdę mówiąc nasze spotkania świąteczne nie mają aż tak odświętnego charakteru ze względu na mocno okrojoną komórkę rodzinną. Wielu z tradycji (niestety?) też nie przestrzegamy – na przykład nie zastawiamy stołu dla przodków, którym w czasie Chuseok należy ukłonami do ziemi podziękować za wszelką w życiu pomyślność. Święta to dla mnie w sumie sama przyjemność: spożywanie domowych posiłków, wspólne gry (np. hwatu) i brzuchy rubasznie wystawione ku górze. Wszystko we właściwych proporcjach. Wspólny czas spędzamy raczej bezkonfliktowo i za ten właśnie przejaw życiowego szczęścia wypada mi chyba podziękować podczas tegorocznego Chuseok...


Prawidłowe zastawienie stołu
dla rytuału uczczenia przodków.

<Źródło>


Przykład zastawionego stołu
dla rytuału uczczenia przodków.

<Źródło>




[Zakorkowani] Kuchnia koreańska

$
0
0


„Jadłeś ryż (posiłek)?” to zwyczajowe powitanie Koreańczyków. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu pytanie to zadawano w sensie dosłownym, ponieważ miska ryżu była wtedy dla wielu luksusem. Do tej pory ryż – jedzony z indywidualnej miseczki – wyjadany jest raczej do końca. Wielu Koreańczyków nie pozostawia nawet jednego ziarenka w solidarności ze swoimi głodującymi braćmi z Północy.

Posiłek w życiu Koreańczyka odgrywa niezmiernie ważną rolę między innymi ze względu na dużą uwagę przykładaną do jego wpływu na kondycję zdrowotną człowieka. Koreańską kuchnię charakteryzuje oszałamiająca obfitość warzyw i sposobów ich przyrządzania, regularna konsumpcja owoców morza, znikome użycie olejów (z wyjątkiem sezamowego, który uważany jest za korzystny dla zdrowia), ostry smak potraw doprawianych sosem z papryczek oraz zawsze i wszędzie towarzyszące temu wszystkiemu kimchi. Koreańczycy doskonale wiedzą, jaka potrawa udobrucha ich żołądek po nadmiernej ilości wypitego alkoholu, co pomoże odzyskać męski wigor, co jest dobre na wzmocnienie kości, gładkość skóry, niedobory żelaza, czy nadpotliwość. Kuchnia jest podstawowym elementem dbania o swój wygląd i tężyznę.


Koreański pajeon (nazywany czasem "koreańską pizzą"),
czyli "placek", w którym zasmaża się warzywa,
owoce morza itp.


Rytuały związane z jedzeniem stanowią również nieodzowną część przełomowych wydarzeń w życiu Koreańczyka takich jak ślub, zdawanie egzaminów, czy otwieranie nowego biznesu. Towarzyszą też pielęgnowaniu koreańskich tradycji: obchodzenia Nowego Roku, Świąt Dziękczynienia, czy czczenia przodków – na każdą z takich okazji przygotowuje się szczególny rodzaj posiłku. Co ciekawe, w zależności od pogody (np. gdy pada), czy pory roku (np. w najgorętsze dni lata wyznaczane według kalendarza księżycowego) spożywa się również specjalny rodzaj dań. Koreańska kuchnia to też temat kontrowersyjny. Wspomnieć tutaj wystarczy o jedzeniu mięsa z psa, ruszającej się jeszcze ośmorniczki, czy sashimi (kor. „hoe"), które ciągle „łapie powietrze”. W ośrodkach tradycyjnej medycyny zaleca się też niektórym pacjentom regularne picie wywarów z kozy, kota, cykad i tym podobnych.



Od góry: maemil soba (potrawa pochodząca z Japonii),
samgyetang (kurczak w zupie), przystawki:
kabaczek i bakłażan, oraz koreański "porridge" z ryżu.


Osobiście zajęło mi trochę czasu, żeby przekonać się do kuchni koreańskiej. Na początku miałam duży problem z jej ostrym smakiem - odnosiłam wrażenie, że z tego względu wszystko smakuje identycznie. Do tego z powodu paprycznego smaku na czoło występowały mi siódme poty, a charakterystyczny zapach koreańskich dań na długo pozostawał w zakamarkach ubrania. Nie za bardzo pasował mi też szybki styl jedzenia Koreańczyków; miałam wrażenie, że wszyscy jedzą na wyścigi. Po kilku dobrych latach spędzonych w Korei moje podejście zmieniło się jednak diametralnie. Uzależniłam się od kimchi, zaczęłam gustować w daniach, których wcześniej nie tknęłabym. Do koreańskiej kuchni przyzwyczaiłam się tak bardzo, ze polskie dania wydają mi się na jej tle raczej ciężkawe...

W kolejnej audycji "Zakorkowanych" (do odsłuchania poniżej) razem z Leszkiem opowiadamy o typowych koreańskich daniach i przystawkach oraz sposobie ich przyrządzania, ale także o koreańskich owocach, napojach i deserach. Dodatkowo, na prośbę jednej z naszych Słuchaczek, Leszek udostępnia swój sekretny przepis na 마가린밥 (magarin bab), czyli szybkie danie, którym posiłkuje się wielu koreańskich studentów, a które względnie łatwo przyrządzić mieszkając w Polsce:


MAGARIN-BAB (ryż z margaryną): 


  • Składniki na 2 porcje: 
- 1 szklanka białego ryżu krótkoziarnistego (쌀 1컵)
- 2 łyżki masła lub magaryny (마기란/버터 2스푼)
- suszone wodorosty (koreański kim, lub japońskie jak do sushi) (김)
- 2 łyżki sosu sojowego (간장 2스푼)
- 2 jajka (계란 2개)
- opcjonalnie: szynka, bekon, cebula (기타: 햄, 베이컨, 양파)

  • Przygotowanie: 
Ryż płuczemy tak długo, aż woda straci swój mleczny kolor. Opłukany i odsączony ryż wsypujemy do garnka i zalewamy wodą (1,5 szklanki wody na 1 szklankę ryżu). Stawiamy garnek na dużym ogniu i czekamy aż woda zacznie wrzeć. Kiedy ryż zaczyna się gotować zmniejszamy ogień do minimum, przykrywamy garnek pozostawiając mały otwór na ucieczkę pary. Gotujemy tak przez 15-18 minut. Wyłączamy kuchenkę i pozostawiamy ryż na 5-10 minut pod przykryciem tak, aby woda całkowicie wchłonęła się w ziarna.

Płaty suszonych wodorostów wkładamy do foliowego worka i kruszymy tak długo aż uzyskają konsystencję niewielkich wiórków.

Jajko smażymy na rozgrzanej patelni tak, aby żółtko pozostało płynne. Posypujemy solą i pieprzem do smaku.

Gorący ryż dzielimy na połowę i wkładamy do dwóch miseczek, gdzie następnie dodajemy łyżkę margaryny lub masła. Polewamy sosem sojowym (1 łyżka na porcję, chyba że ktoś woli mocniejszy posmak soli), a na wierzch kładziemy jajko sadzone. Wszystko posypujemy pokurszonymi wodorostami.

Przed wymieszaniem dodać można również posiekaną i podsmażoną szynkę lub boczek oraz cebulę.

Tak podane danie przed samym jedzeniem mieszamy na w miarę jednolitą konsystencję.

Dobrze smakuje podawane wraz z przystawką kimchi.

Smacznego!





[Zakorkowani] Koreańskie przesądy i tematy tabu.

$
0
0

Sny najlepiej pamięta się tuż po przebudzeniu. W Korei jednak przynajmniej do południa o snach rozmawiać nie należy. Przekonałam się o tym na własnej skórze, kiedy PWY wpadał w ponury nastrój za każdym razem, kiedy podekscytowana chciałam się z nim podzielić swoimi nocnymi wizjami. Mierzył mnie wtedy ponurym wzrokiem, jakbym popełniła największe faux pas i pytał, czy ja naprawdę muszę rano rozmawiać o snach. Pytania wtedy zupełnie nie rozumiałam.

W Korei sen o świni lub... kupie uznawany jest  za dobry omen. Im więcej tej drugiej tym lepiej! Bezzwłocznie trzeba się wtedy udać do kolektury, zakupić los i absolutnie nikomu o niczym nie wspominać aż do czasu trafienia upragnionej „szóstki”. Co ciekawe, jeżeli ktoś śni o własnej śmierci, to według Koreańczyków również oznacza to nadchodzące szczęście. W snach nie należy jednak rozmawiać z umarłymi, ani nigdzie z nimi iść, bo może się to bardzo źle dla śniącego skończyć.

W koreańskich zabobonach śmierć jest tematem dominuącym. Lepiej więc zdawać sobie sprawę z tego, że napisanie czyjegoś imienia w kolorze czerwonym lub położenie łyżki brzuszkiem do góry podczas zastawiania stołu jest równoznaczne z życzeniem danej osobie rychłego zejścia z tego świata. To przydatna wiedza szczególnie jeżeli ma się w zwyczaju pisanie kartek urodzinowych do swoich koreańskich teściów (lub co ważniejsze - teściowych!) lub przygotowuje się dla nich niedzielny obiad. Do tej pory w wielu windach czwarte piętro oznacza się literką „F” lub w ogóle pomija w ciągu cyfr. Czwórka bowiem jest homonimem (wyraz o takim samym brzmieniu, ale innym znaczeniu) chińskiego znaku oznaczającego „śmierć”. Nie dziwi więc, że w Korei czwórka to pechowa liczba. Dla Koreańczyków śmierć fizyczna kogoś z otoczenia może również nieść za sobą szkodliwe konsekwencje dla żywych. Na pogrzeby nie chodzą więc kobiety w ciąży (w ich obecności tego tematu w ogóle raczej się unika), a uczestnikom stypy zaleca się po przyjściu do domu posypanie progu solą w celu odstraszenia ducha zmarłego. Nieboszczyka ogląda również jedynie najbliższa rodzina i to tylko w momencie przenoszenia zwłok do trumny, tuż przed jej zamknięciem.


Współtwórcy Audycji "Zakorkowani"

Tak jak wszędzie na świecie w Korei są ludzie, którzy w przesądy wierzą, ale są też i takie osoby, które nic sobie z nich nie robią. To kwestia osobistych preferencji. Inaczej jest z tematami, które można w Korei poruszać, a tymi, które najlepiej omijać szerokim łukiem. W tak rygorystycznym społeczeństwie jak koreańskie na te drugie trzeba szczególnie zwracać uwagę.

Po pierwsze i chyba najważniejsze z punktu widzenia obcokrajowca jest to, że Korei się nie krytykuje. Nawet Ci najbardziej liberalni Koreańczycy potrafią brać negatywne uwagi bardzo do siebie (również te konstruktywne!), traktując je gdzieś w środku jako osobisty docinek nawet jeżeli tego nie okazują. Wynika to z tego, że Koreańczycy szczerze kochają swój kraj, traktują siebie jako jego spójny element. Każdy „przytyk” powoduje więc u Koreańczyków poczucie wstydu, jakby dana sytuacja była ich bezpośrednią winą. Stąd Koreę krytykuje się dosyć często, ale jedynie ustami samych Koreańczyków.

Między samymi Koreańczykami istnieje również wiele tematów tabu. Zdarzają się sytuacje, że nawet najbliższych osób nie powiadamia się o problemach w rodzinie (przemoc małżeńska itp.), samobójstwie jej członka, czy własnym rozwodzie. O rozejściu się mojej teściowej i jej męża przez długie lata nie wiedziały nawet jej siostry. Dzieje się tak dlatego że Koreańczycy są przekonani, że z taką rodziną, czy osobą musi być jednak coś nie tak. Fakty usprawiedliwające daną decyzję to według nich tylko jedna strona medalu. Dla przykładu osoby przy kości (a wszyscy chyba wiemy jakie rygory piękna się w Korei promuje), nawet te które są otyłe na tle chorobowym, uważa się za leniwe i o słabym charakterze. Ma się zrozumienie dla choroby, ale już nie dla słabości charakteru.

W Korei nie kwestionuje się również zdania osób straszych lub wyższych rangą, co w skrajnych przypadkach doprowadzić może do tragicznych rezultatów: jako jedną z przyczyn rozbicia się samolotu Korean Air na Guam w 1997 roku cytuje się hierarchiczne relacje między koreańską załogą – kapitan statku zupełnie zlekceważył uwagi młodszego oficera uznając je za panikę żółtodzioba. Zginęło wtedy 228 osób.



Można nas znaleźć na audio-blogu "Zakorkowani"
lub fanpejdżu FB. Zapraszamy!


Poniżej zapraszam do odsłuchania kolejnego odcinka audcycji "Zakorkowani", w której razem z Leszkiem bardziej szczegółowo wyjaśniamy koreańskie przesądy i tematy tabu.



Moja "Pieśń o miłości"

$
0
0

Na pierwszych zajęciach nauczycielka zapytała, dlaczego chcę uczestniczyć w nauce śpiewu pansori. Odpowiedziałam, że chciałabym kiedyś zaśpiewać „Pieśń o miłości” („Sarangga”) dla mojego męża. To jeden z najbardziej popularnych, ale też i mój ulubiony fragment pieśni „Chunhyangga”.


Ja i "Pieśń o miłości" na świeżym powietrzu.

Pansori fascynowało mnie od dawna, ale nawet w najśmielszych snach nie wyobrażałam sobie, że będę miała okazję zmierzyć się z tą formą sztuki twarzą w twarz. Jak wiele znaczących w moim życiu styuacji (wliczając w to wyjazd do Korei), również ta miała charakter zupełnie przypadkowy. Pewnego dnia zadzwoniłam do dawno niewidzianej koleżanki z propozycją wspólnej kolacji. Okazało się, że właśnie wracała z pierwszej lekcji darmowego kursu pansori dla obcokrajowców...

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam talentu do śpiewania. W dzieciństwie siostry zakonne nie zakwalifikowały mnie do kościelnego chóru, a na jednym z wystąpień solo zapomniałam języka w gębie, co skutecznie zniechęciło mnie do dalszych prób. Po latach najróżniejszych doświadczeń w Korei uzmysłowiłam sobie jednak, jak niesamowicie ważne jest wychodzenie poza strefę własnego komfortu – szczególnie jeżeli czuje się do czegoś pasję. Zamiast z żalem zamiatać swoje słabostki pod dywan trzeba się z nimi wziąć za bary. Najlepiej z żartobliwym dystansem do samego siebie i zawsze z podniesionym czołem. A jak coś nie wychodzi to próbować aż do upadłego. To jedyny sposób na przekonanie się o swoim prawdziwym potencjale (czyt. czy faktycznie ma się „jaja”). Ograniczanie się do działania w ramach swoich mocnych stron zamyka możliwość zadziwienia samego siebie. A zadziwienie samego siebie to przecież jedno z najpiękniejszych uczuć w życiu.

W czerwcu ukończyłam trzymiesięczny kurs pansori. Na inauguracyjnym wystąpieniu tradycyjnie już zapomniałam słów. Nie poddałam się jednak. Zdecydowałam się pójść na całego i wziąć udział w  w konkursie pansori dla amatorów podczas Międzynarodowego Festiwalu Sori w Jeonju. Przygotowywać musiałam się praktycznie sama. Na szczęście okazało się, że mam bardzo wyrozumiałych sąsiadów. Bez jednego komentarza znosili moje późnowieczorne wrzaski. PWY, jak to PWY, mało że również znosił wszystko nadspodziewanie mężnie, to również podtrzymywał mnie na duchu dozując oszczędnie, ale w najbardziej właściwych momentach zagrzewające do walki słowa.


Na konkursie miałam śpiewać jako 25 osoba. :)

Po występie PWY powiedział mi, że denerwował się
chyba bardziej niż ja...

Na festiwalu wystąpiłam z rozpoczynającym się właśnie przeziębieniem i... dogorywającym już półpaścem. Byłam wykończona nie tylko nauką śpiewu, ale też własną pracą w korporacji i przygotowaniami do intensywnej wizyty w Polsce. Zaśpiewałam gorzej niż mogłam, ale i tak uczucie dokonania czegoś, co wcześniej pozostawało jedynie w sferze niewyraźnych marzeń, niesamowicie uszczęśliwiło mnie. Mimo że śpiewałam dla PWY i przyjaciół, którzy dopingowali mi na miejscu, tak naprawdę najwięcej wniosłam tym wystąpieniem dla samej siebie...

Otrzymałam nawet nagrodę z rąk
dosyć sławnej Kolleen Park.

Prawdziwy bambusowy wachlarz z ręcznie malowanym
rysunkiem oraz żeńszeniowa równowartość ok. 100USD
 - to były moje nagrody.

Oto „Pieśń o miłości” dedykowana dla mojego PWY:






[Zakorkowani] Mniej zamożni i ubóstwo w Korei

$
0
0

Korea uważana jest za kraj, w którym żyje się całkiem przyzwoicie. To państwo podziwiane przede wszystkim za bezprecedensowy rozwój gospodarczy – w okresie zaledwie kilkudziesięciu lat Korea z kraju slumsów nad rzeką Han przeistoczyła się w jedną z najbardziej liczących się potęg na świecie. Spacerując po ulicach Seulu oko z przyjemnością zawiesić można na szykownie ubranych, zadbanych kobietach z markowymi torebkami na ramieniu oraz mężczyznach w dobrze dopasowanych garniturach i starannie dobranych zegarkach. Po ulicach jeżdżą dobre samochody, a upakowane wzdłuż nich domy handlowe kuszą ostatnimi kolekcjami z Mediolanu i Paryża. Na pierwszy rzut oka Korea to kraina mlekiem i miodem płynąca.

Statystyki ten różowy obraz Korei poważnie odbarwiają. Okazuje się, że 20% bogatszej części społeczeństwa zarabia aż 5 razy więcej niż  20% najbiedniejszych. Ta przepaść z roku na roku powiększa się. Ubóstwo absolutne (czyli krańcowa bieda) zachowuje trend spadkowy, ale do tej kategorii ciągle należy jeszcze aż 1 milion Koreańczyków. Ubóstwo względne (definicja obowiązująca w Korei: „odsetek populacji żyjącej za mniej niż połowa średnich dochodów") od lat 90-tych wykazuje już tendencję zwyżkową: w roku 2012 do tej grupy należało 15% społeczeństwa, czyli ok. 7,5 miliona ludzi.

W Korei aż połowa ludzi starszych żyje we względnym ubóstwie. To największy odsetek w rankingu wszystkich krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OWGR). Wynika to między innymi z bardzo słabego systemu opieki społecznej - tradycyjnie za dobrobyt osób starszych odpowiedzialna jest najbliższa rodzina, przede wszystkim dzieci, a już w szczególności najstarszy syn. Administracja rządowa przerzuca emerytalny ciężar również na sektor prywatny (Narodowy System Emerytalny powstał dopiero w 1988 roku), obligując firmy do odkładania dla pracownika jednej miesięcznej wypłaty za każdy przepracowany rok. W zamian jednak firma ma prawo posłać takiego człowieka na "prywatną" emeryturę na 10-15 lat przed osiągnięciem przez niego wieku emerytalnego. Jak łatwo sobie wyobrazić dla wielu "prywatne składki" nie są wystarczające, żeby przeżyć do czasu i tak niskiej emerytury państwowej. Jeżeli się więc dobrze przyjrzeć to pomiędzy drogimi torebkami i lśniącymi garniturami dostrzec można przygarbione babinki i wysuszonych dziadków, którzy pracowali na taką Koreę, jaką jest ona dzisiaj, a teraz cały dzień zbierają makulaturę na sprzedaż, ciągnąc jej całe sterty na rozlatujących się wózkach. Kolejna mało chlubna statystyka: wśród tych właśnie staruszków odsetek samobójstw jest znowu najwyższy we wszystkich krajach OWGR...

W Korei na ulicach bezdomnych raczej nie widać, co wcale nie oznacza, że ich nie ma. Rządowe statystyki podają, że w latach 2010-2012  liczba bezdomnych wzrosła o 17,5% do 4921 osób. W tym samym czasie liczba osób, które spały bezpośrednio na ulicy urosła aż o 66,2%. Niezależne organizacje twierdzą jednak, że statystyki te są bardzo zaniżone, a faktyczna liczba bezdomnych w Korei to ok. 4 miliony ludzi. Skali tego zjawiska na co dzień nie daje się jednak odczuć, ponieważ bezdomnych przegania się do specjalnych enklaw odizolowanych od oczu zwykłego przechodnia... 

Więcej na temat sytuacji ludzi mniej zamożnych i ubóstwa w Korei Południowej w kolejnej audycji "Zakorkowanych" do odsłuchania poniżej:





Miesiąc z życia "W Korei i nie tylko"

$
0
0

Obok pracy, która pochłania lwią część mojego dnia robię mnóstwo innych pozaprogramowych rzeczy. W sumie mogłabym odpocząć, w końcu porządnie wyspać się, może nawet najzwyczajniej w świecie poleniuchować, ale jakiś czas temu obudziła się we mnie bestia, której głodu nie potrafię zaspokoić. To bestia koreańska. Pcha mnie do co rusz to nowych przedsięwzięć, stawia oryginalne wyzwania. Nie popuszcza ani na chwilę, ale jest mi z tym dobrze, bo przecież tak mało zostało mi czasu.

Ostatni miesiąc rozkwitnął pozazawodowymi wydarzeniami. Rozpoczęło się od 3 października, kiedy to wzięłam udział na Międzynarodowym Festiwalu Sori w Jeonju. Mimo półpaśca i rozpoczynającego się przeziębienia bez większych potyczek udało mi się zaśpiewać „Pieśń o miłości” dla PWY. Dokonałam czegoś, czego rok temu nie byłam sobie w stanie wyobrazić w najśmielszych snach. Zaskakiwanie samej siebie i udowadnianie sobie, że można jeszcze więcej to uczucie warte każdego wysiłku.




Rihua Lee i ja jako laureatki konkursu pansori.

Nazajutrz po występie wyleciałam do Polski, żeby po kilku dniach wystąpić w jednym z cyklu reportaży o Korei, przygotowanym przez Anetę Cyrnek, Marcina Sawickiego oraz Pawła Siwka dla programu „Dzień Dobry TVN”. Przed wejściem na wizję miałam okazję poprzyglądać się, jak wygląda kręcenie takiego programu i jak prezentują się takie osoby jak Katarzyna Skrzynecka, Piotr Gąsowski, Tomasz Jacyków, czy Zbigniew Lew-Starowicz. Bardzo ciekawe doświadczenie, które uzmysłowiło mi jak bardzo odległa jest już dla mnie polska rzeczywistość. Tuż po rozmowie z p. Jolantą Pieńkowską udałam się na przemiłe spotkanie z pracownikami polskiego oddziału Samsunga, żeby poopowiadać o Korei. A potem już  był czas tylko dla rodziców.



Studio "Dzień Dobry TVN" od strony kamer.


Polska jesień, rodzice i szesnastoletni Pirat.

W kilka dni po powrocie do Seulu, wspięłam się na moją ulubioną górę Dobongsan, po czym udałam się na kolejne niebanalne spotkanie – tym razem w rezydencji ambasadora Polski witaliśmy Prezydenta Komorowskiego, który gościł w Korei z trzydniową wizytą. W pamięci utkwiła mi pogawędka z Ministrem Januszem Piechocińskim, który okazał się nieprzeciętnym, przezabawnym charakterem. Bezpośrednie spotkania tego rodzaju w jakiś sposób uczłowieczają wcześniej odległe postacie ze świata telewizji; powodują, że człowiek czuje się bardziej znaczącą częścią układanki.


Wspinaczka na górę Dobong na północy Seulu.


Wizyta Prezydenta Bronisława Komorowskiego w Seulu.

Sam początek listopada to bardzo męczacy wywiad w radio Gugak.fm. Męczący, bo produkować musiałam się w języku koreańskim, który nie należy jeszcze do moich mocniejszych stron.  Rozmawialiśmy o pansori, o festiwalu w Jeonju, o zajęciach śpiewu w Narodowym Teatrze Korei. Prowadząca wywiad kobieta oczarowała mnie swoim głosem, którego niskie brzemie naoliwiało konwersację niczym masło ciepły jeszcze chlebek. W studio radiowym gościłam po raz pierwszy i ponownie było to niesamowite przeżycie.


Wywiad w Gugak Radio.

Dzisiaj w nocy również nie próżnowałam. O godzinie 1:30 na ranem koreańskiego czasu miałam przyjemność połączyć się z Warszawą, żeby odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących Korei. W klubie „Znajomi Znajomych” zebrali się zainteresowni tematyką koreańską i mam wrażenie, że razem spędziliśmy całkiem ciekawe półtora godziny – relacja poniżej.






Co dalej? W kolejce do połowy 2014 roku poustawiane mam już kilka projektów do realizacji; w planie jest ukończenie drugiej książki o Korei i praca nad dwoma kolejnymi oraz montaż kilku video o tematyce koreańskiej.  Do marca razem ze Yellowinsideskupiam się na nagrywaniu audycji dla naszego wspólnego przedsięwzięcia „Zakorkowani”– to tak na zapas, w razie wyjazdu (tfu, tfu!) Leszka z Korei.

I chyba tyle jeżeli chodzi o to, co dzieje się u mnie ostatnimi czasy. Zainteresowanych tym, co piszczy w koreańskiej trawie zapraszam na fanpejdż „W Korei i nie tylko”– tam dzielę się urywkiem każdego koreańskiego dnia.



Okresowe badania

$
0
0

Leżę na na plecach w zaciemnionym, ciepłym pokoju. Przede mną, na zawieszonym ekranie, bije moje własne serce. Widzę je po raz pierwszy w życiu. Wydaje mi się niesamowicie duże, ale też i bardzo zdrowe. Równomiernymi skurczami pompuje krew nie wahając się ani przez moment. Słucham jak z ogromnym ciśnieniem wyrzuca ciecz do obiegu i nie mogę opanować uczucia wzruszenia. Właśnie obserwuję organ, który bez ustanku pracuje po to, żebym każdego dnia mogła dokonać czegoś nowego. Wpatrując się w monitor czuję się jakbym obserwowała swoje własne życie; mam jego namacalny dowód. To lepsze niż wiele filmów, które miałam okazję ostatnio oglądać.

Po echu serca przychodzi czas na USG wszystkich narządów wewnętrznych i krtani, tomografię płuc, mamografię, cytologię i na koniec gastroskopię w uśpieniu. W międzyczasie pobranie krwi, moczu, badanie ciśnienia, wzroku, pomiary fizyczne. Biegam za Koreanką od jednego gabinetu do drugiego w rytm „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”), dzięki czemu całą wizytę w gabinecie kończę w przeciągu 2,5 godziny.





Sponsorowane badania okresowe to jeden w wielu przywilejów pracowania w koreańskiej korporacji. W zależności od firmy oferowany jest innej wartości pakiet, a jego rozpiętość zależy również od wieku pracownika. W mojej firmie osoby poniżej 40 lat mają dosyć standardowe, coroczne badanie, które przeprowadzane jest zazwyczaj późną jesienią. Do firmy przyjeżdża wtedy przenośny szpital, w audytorium ustawia się tymczasowe „gabinety” (jest nawet USG narządów wewnętrznych), a na parkingu stoi autobus z aparaturą rentgenowską. Chętni mogą zaszczepić się przeciwko grypie. Firma PWY z kolei podchodzi do sprawy bardziej kompleksowo wysyłając swoich pracowników na niesamowicie szczegółowe badania o wartości przekraczającej setki USD. Identyczne badanie oferowane jest za połowę ceny dla rodziny pracowników – stąd moja dzisiejsza wizyta w klinice.

Koreańczycy bardzo dbają o swoje zdrowie. Kiedy tylko mogą ćwiczą (bieganie, basen, jeżdżenie na rowerze sala gimnastyczna, itp.) chodzą na saunę, rozprostowują się, masują i zażywają zdrowotne mikstury. To wszystko żeby przeciwdziałać stresowi oraz konsekwencjom ciągłego siedzenia przed komputerem i nadużywania alkoholu podczas obowiązkowych hwesików (kolacje firmowe). Koreańczycy chodzą też dosyć często do lekarza i wykonują profilaktyczne badania.

Bardzo mi się to podejście podoba.
Dzięki niemu odkryłam, że moje serducho jest przesympatyczne.



[Zakorkowani] Obcokrajowiec w Korei

$
0
0

Korea Południowa to pod względem etnicznym ciągle jeden z najbardziej homogenicznych krajów na świecie. Bardziej zjawiskowy napływ cudzoziemców nastąpił dopiero po 2002 roku, kiedy to Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej rozpromowały ten kraj na całym świecie. Korea poszła za ciosem i rozpoczęła skomasowaną promocję swojego kraju jako głównego celu turystycznego w Azji. Jednocześnie rozpoczęto intensywne działania marketingowe mające na celu rozpowszechnienie za granicą koreańskiej popkultury. Silna gospodarka, dobre zarobki przy niskich podatkach i wysoki poziom życia przypieczętowały znaczenie Korei jako jednego z ciekawszych krajów imigracyjnych.





Mimo swojej początkowej atrakcyjności Korea nie jest najłatwiejszym miejscem do osiedlenia się na dłużej. Pomijając kompleksowość języka, czy zupełnie odmienne realia życia to właśnie poczucie wyższości narodowej i kulturowej Koreańczyków jest tym czynnikiem, który może najbardziej zniechęcać cudzoziemców. Etnocentryzm to jeden z najgłębiej zakorzenionych paradygmatów w świadomości Koreańczyków, co wychodzi sporadycznie i bez szkody dla żadnej ze stron podczas niezobowiązujących kontaktów, ale już bardziej bezpośrednio doskwiera jeżeli chodzi o życie zawodowe.

Kwestia koreańskiej ksenofobii przeplata się dosyć często w konwersacjach między obcokrajowcami; praktycznie każdy z cudzoziemców jej w jakimś stopniu doświadczył. Może to być zakaz wejścia do klubu albo sauny dla obcokrajowców, albo niezapraszanie pełnoetatowego, ale cudzoziemskiego pracownika na firmową kolację, czy spotkania dotyczące jego projektu. Zdarzają się też bardziej dosadne sytuacje, których między innymi i ja doświadczyłam np. pytanie, czy mam zamiar mieć dziecko z moim koreańskim mężem, bo przecież krew Koreańczyków od pokoleń jest taka „czysta”. To jednak nic w porównaniu do traktowania obywateli innych krajów azjatyckich – tutaj rasizm Koreańczyków przejawia się w bardziej widoczny i bezpośredni sposób. W niektórych przypadkach są to sytuacje naprawdę bardzo przykre.  

Jednocześnie warto podkreślić, że światopogląd Koreańczyków nie ma charakteru siłowego (nikt nikogo nie gania z kijami baseballowymi), nie jest aktywnie i publicznie promowaną ideologią nienawiści; jest natomiast głęboką wiarą Koreańczyków, że ich naród pochodzi z jednej linii krwi (wspomniana „czysta krew”), co według niektórych predysponuje nawet do uznania Koreańczyków za osobną rasę człowieka. W przekonaniu tym Koreańczycy nie widzą żadnej niedelikatności tak, jakby ich wyższość była powszechnym i uznawanym na całym świecie faktem. Homogeniczność i odrębność całej spuścizny kulturowej jest dla Koreańczyków powodem do ogromnej dumy, ale już nie do aktywnego narzucania jej ludziom spoza kraju. Odwiedzając Koreę nie należy się więc raczej obawiać o jakiekolwiek zagrożenie natury fizycznej – Koreańczycy są przeważnie niezmiernie uprzejmi (co prawda troszeczkę bardziej dla osób białych), a także coraz bardziej „poprawni politycznie”. Widać tutaj efekt starań rządu koreańskiego oraz mediów, które pośrednio (opery mydlane z udziałem obcokrajowców itp.) lub bezpośrednio (programy dedykowane rozmowom o Korei, w których uczestnikami są cudzoziemcy) informują o właściwej etykiecie oraz edukują społeczeństwo co wolno, a co jest niedopuszczalne.

O podejściu Koreańczyków do obcokrajowców jako odrębnej grupy społecznej rozmawiam szczegółowo z Leszkiem (Yellowinside) w naszej audycji „Zakorkowani”. Zapraszam do odsłuchania poniżej:




Przez ostatnie dziesięć lat Korea stała się krajem o wiele bardziej przyjaznym dla obcokrajowców, co znajduje swoje odzwierciedlenie w liczbach – w roku 2002 w Seulu mieszkało ok. 600 tysięcy cudzoziemców, ale już w roku 2012 liczba ta urosła do 1,5 miliona. Obcokrajowcom zaproponowano bogatszy wachlarz rozwiązań wizowych, rozbudowano usługi w języku angielskim zarówno w sektorze publicznym jak i prywatnym, stworzono dedykowane ośrodki pomocy we wszelkich sprawach dnia codziennego, wyodrębniono specjalne centra medyczne w obrębie szpitali ogólnych, a nawet wprowadzono szereg bezpośrednich korzyści wynikających jedynie z tytułu posiadania obcego paszportu (zapomogi, ulgi podatkowe itp.). W ciągu dekady Korea uległa pod tym względem godnej naśladowania transformacji.

Mimo wielu udogodnień systemowych życie w Korei może okazać się bardzo wymagające. Znalezienie pracy bez dyplomu z rozpoznawanej na świecie uczelni, bez znajomości języka koreańskiego i angielskiego to syzyfowa praca. Firmy preferują kandydatów, którzy są bezpośrednio obeznani z koreańską kulturą i którzy mają unormowane stosunki wizowe. Szczęśliwcy, którym uda się już wejść w poczet koreańskiej kadry pracowniczej muszą następnie stawić czoła bardzo specyficznej kulturze korporacyjnej. Uwiarygodnienie swojej osoby w oczach koreańskich współpracowników, uzyskanie ich akceptacji i zaufania, a także pełnoprawne włączenie do kręgu osobistych i zawodowych relacji to kolejny orzech do zgryzienia.





Wielu obcokrajowców musi również radzić sobie w Korei z głębokim uczuciem osamotnienia. Trudno jest nawiązać wspólny język z Koreańczykami na tyle, żeby swoją relację z nimi można było określić mianem prawdziwej przyjaźni (Koreańczykom też niełatwo przychodzi bratanie się z cudzoziemcami). Na myśl przychodzi mi przykład mojej bliskiej przyjaciółki, która pomimo znajomości języka koreańskiego i niezwykłej gracji, z jaką poruszała się po meandrach kultury koreańskiej nie mogła dostosować się do jednego - biurowej izolacji pracowników. Ania potrzebowała rozmowy, pogaduszek, zwykłej ludzkiej interakcji, a w koreańskiej firmie zamiast życia słychać było jedynie stukanie w klawiaturę odizolowanych przegrodami pracowników.

Ci, którzy pozostają z Koreańczykami w relacji mąż - żona muszą borykać się z bagażem roli, jaką kultura koreańska narzuca na barki danej jednostki w komórce rodzinnej. Od kobiety wymaga się nie tylko opieki nad domem i dziećmi, ale również aktywnej pomocy teściom, włączając w to przekazywanie na ich konto określonej sumy pieniędzy; na mężczyźnie spoczywa obowiązek zarobienia na wszelkie wydatki rodziny. Wielu obcokrajowców nie radzi sobie z tak kategorycznym podziałem funkcji w rodzinie, z czego wynika wiele konfliktów.

W drugim odcinku audycji „Zakorkowani” pt. „Obcokrajowiec w Korei” podchodzę z Leszkiem do opisywanego zagadnienia od strony jednostki i spraw praktycznych. Jak znaleźć pracę w Korei? Jak przeżyć w osobliwej kulturze korporacyjnej? Czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń z Koreańczykiem? W jaki sposób funkcjonować w ramach koreańskiej rodziny? Opowiadamy z Leszkiem również o tym, jak nam samym żyje się w Korei. Zapraszam do odsłuchania poniżej.






Viewing all 144 articles
Browse latest View live