Quantcast
Channel: W Korei i nie tylko
Viewing all 144 articles
Browse latest View live

Jeden dzień. Polska, jaką pamiętam.

$
0
0

Ostre nożyce zdecydowanym świstem przecinają powietrze wokół mojej głowy. Za każdym pociągnięciem tracę kilkanaście centymetrów nawarstwionej we włosach przeszłości. Naprędce znalezionymi nożyczkami, w obskurnym pokoju koreańskiego akademika, posadzona na samotnym stołku w samym jego środku. Z zaplecionymi dłońmi, jak urzeczona, spoglądam na płytki szarej, gumowej podłogi, uściełanej jasnymi kosmykami. Na ziemi bezładnie tarza się zapis minionych wydarzeń, mojego dawnego życia, które za krótki moment ma znaleźć się w koszu. Rozmyślam o ogromnych, kilkutysięcznych drzewach i ich słojach, w których strukturze wprawne oko odczytać może tajemnice dawnych czasów. Tak samo jak słoje drzew, tak i włosy przechowują echa przeszłości, skrawki wyżłobionego na nich doświadczenia. Średnio w jednym centymetrze jedwabistej nitki zapisane jest wspomnienie jednego miesiąca z mojego życia. Tamtego życia.

Stoję przed lustrem łazienki wpatrując się bez ruchu w moje nowe oblicze. Drgające, cicho buczące jarzeniówki, otulone przybrudzonymi kloszami, z wysiłkiem rozpraszają przygnębiający mrok pomieszczenia. Zmarniałe już owady wytrzepują w konwulsjach resztki swojego żywota. Wiem, że tam w środku ciągle jestem tą samą osobą. Z lustra spogląda na mnie jednak ktoś zupełnie inny – nie mogę rozpoznać rysów tej twarzy, nie potrafię niczego wyczytać z tych oczu. Moja głowa staje się nieznośnie lekka, przed oczyma widzę już tylko szybko postępującą, mrowiejącą ciemność. Jestem obok, gdzieś poza ponurą atmosferą pomieszczenia. Myślę o kolejnym początku. Jestem jak niemowlę, które wszystkiego musi nauczyć się od nowa.




*
Jestem tak malutka, że nie potrafię jeszcze nawet mówić. Rodzice wpatrują się we mnie z uwielbieniem nie zdając sobie sprawy, że wcale nie śpię. W kokonie z kożuszka czuję się bezpiecznie. Po moim ciele rozchodzi się ciepło doskonałe – ciepło właściwe dla niedzielnych poranków pod pościelą, kiedy za żadne skarby nie chce się wyjść z łóżka. Spod lekko przymrużonych oczu, bez poruszania źrenicami, obserwuję przemykające za oknem obrazy: szarawe, zimowe niebo i betonowe słupy podtrzymujące grube, gumowe kable. Mama długo później tłumaczy mi, że kable te muszą w plusowej temperaturze luźno zwisać, bo pod wpływem mrozu mają tendencję do kurczenia się. Faktycznie dyndające na mroźnym wietrze przewody są jakby bardziej napięte. Świat na zewnątrz melancholijnie prześlizguje się przez moje pole widzenia. Pozwalam wszystkiemu płynąć przedłużając moment, kiedy na powrót będę musiała stać się bezradnym niemowlęciem. Nie potrafię samodzielnie usiąść, a już wszystko wiem i wszystko rozumiem. 


*
Mam trzy ulubione zabawki. Pierwsza to brzoskwiniowy samochodzik, odkryty jeep właściwie, z wyjmowanymi razem z osią kołami i wyciąganą ramą przednich szyb, w której szyb tak naprawdę nie ma. Druga zabawka to żółty miś z czarnymi oczami i czarnym nosem, z którym zawsze zasypiam. Trzecia to robot, którego dostaję od rodziców pod choinkę. Robot to niezwykły, bo zbudowany z sześciu ruchomych bloków: głowa, ręce, tułów i nogi. Na klatce piersiowej ma srebrne guziki wymalowane na niebiesko-czerwonym tle. Pierwszy raz widzę coś tak pięknego. Wychodzę na korytarz naszego mieszkania i zrezygnowana siadam na drewnianej podłodze. Podłoga na krótki moment odwraca moją uwagę od kwestii robota z powodu sraczkowatego koloru farby olejnej, którą jest pomalowana. To nie ten kolor, co chciała mama, ale innego nie było. Jest mi coraz smutniej. Rodzice wychodzą do mnie zaniepokojeni dochodzącym ich szlochem. Ściskając w ręku butelkę szampana mówię im, że kiedyś ja też im kupię coś tak wspaniałego, może nawet takie właśnie wino.

Wszystkie zabawki trzymam w pudle, które tato zbija mi z desek pilśniowych. Pudło jak ulał pasuje pod stół, a i sprzątanie jest łatwe – wystarczy wszystko wrzucić do środka. Do domu wprowadzają się jednak żółtawe kurczaczki i musze oddać je, żeby miały gdzie mieszkać. Jest mi trochę żal, ale jak widzę pisklaki to od razu mi przechodzi. W łazience zawieszamy nad nimi lampę, która ma je ocieplać zamiast brzucha ich własnej mamy. Moja mama mówi, że nie tak łatwo utrzymać je przy życiu. Chce mi się płakać. W nocy wymykam się do nich, żeby sprawdzić, czy żyją. Szepczę, że muszą szybko urosnąć, a wtedy to wszystko pójdzie już z górki.

Ozdabiam z mamą ściany pokoju. Obie wzdychamy do magicznego wizerunku Limahla, z jego słonecznymi promieniami włosów wokół głowy. To ten co śpiewa „Nigdy niekończącą się opowieść”. Plakat przylepiamy na mąkę ziemniaczaną rozrobioną z wodą. Grudki mąki wystają spod gazety, ale to chyba już lepsze niż obsypujący się tynk. Jesteśmy z siebie bardzo zadowolone, tata zachwycony jest już chyba trochę mniej.

W naszej kuchni stoi ogromny piec. Bezpośrednio na tym piecu mama smaży plasterki ziemniaków. Przebieram nogami z niecierpliwości. „Mamo już?”. Nareszczie mama odkraja kawałek świeżutkiego masła, nakłada go na ziemniaka, lekko posypuje solą i pakuje w moje spragnione gardło. Jestem w siódmym niebie, ale śmiać mogę się jedynie oczami, bo takie gorące te ziemniaki. 

Mamy nie ma, a tata idzie właśnie na pole. Przed wyjściem zamyka drzwi na zamek i kilka razy sprawdza, czy nie można ich otworzyć. Nie lubię sama zostawać w domu. Stawiam taboret przed oknem i wdrapuję się na niego, żeby przeczekać pustkę. Obserwuję jak tata w gumowcach, z taczką przed sobą, zmierza w kierunku ziemniaczanych krzewów. Czas zamiera, kiedy ktoś zaczyna szarpać klamkę drzwi. Na początku nieśmiało, a potem z coraz większym animuszem. Za sobą słyszę powolne kroki, jeden za drugim. Na stopach ten ktoś ma kajdany, wyobrażam sobie jak ciągnie za sobą ciężki łańcuch. Nie mogę się poruszyć. Do domu wraca w końcu tata, otwiera kluczem drzwi. Ciągle siedzę bez ruchu wpatrując się w rząd garaży i pole ziemniaków za oknem. Tata pyta, kto przeniósł paczkę cukru na lodówkę i dopiero słysząc jego głos jestem w stanie odwrócić się. Odpowiadam mu, że to duch zakuty w łańcuchy.


*
Na nazwisko ma chyba Baraniecka. Nie pachnie zbyt przyjemnie, trochę mnie też przeraża. Jej twarz poorana jest głębokimi bruzdami starczych zmarszczek, na głowie ma kwiecistą chustę, a w fałdach jej olbrzymiej spódnicy spokojnie mogłabym przechować wszystkie moje skarby. Ciekawe, czy ma w nich jakieś własne. Fascynuje mnie i mimo strachu lubię do niej chodzić. Jest oschła, surowa w obyciu, ale zawsze uraczy mnie szklanką ciepłego jeszcze mleka, takiego prosto od krowy, z pianką na powierzchni. W swej niezgrabności rozlewa je trochę na ceratowy obrus w czerwono-białą kratę, a ja ukradkiem wycieram plamy, żeby nie zauważyła. Od czasu do czasu do jej podmurowanej chałupy przyjeżdża Elusia. Elusia ma krótkie, marchewkowe włosy i bardzo delikatne rysy twarzy. Wygląda na chorowitą, jakby miała w sobie za mało krwi, ale jak przychodzi co do czego, to nigdy nie szuka wymówek – obie nie możemy nasycić się notorycznie zbyt krótkim dniem. Babcia nie chce, żeby Elusia za często wychodziła, ale i na to znajdujemy sposób. W końcu płot okalający podwórze domu i stodołę Baranieckiej to jedynie zmurszałe, pokryte mchem kawałki desek. Wcale nie tak trudno obluzować w nich zardzewiałe gwoździe. Elusia ukrywa jakiś sekret o swoich rodzicach, ale nie wiem, jak zadać właściwe pytanie. Nigdy ich nie spotykam. 


*
Przed domem stoi rząd kilku murowanych garaży. Wejścia do każdego z nich broni potężna, drewniana brama zamykana na zasuwę i wielką kłódkę. Na tyłach naszego garażu tata buduje domek dla kur, z bezpośrednim wyjściem do ogrodzenia. Kokoszki mają tam swój spacerowy deptak, ale też i jadłodajnię. Nie dziwota, że za każdym razem w radosnych podskokach przepychają się, żeby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Tylko pan Steć ma samochód. Boję się wejść do jego garażu, ale wchodzę właśnie na przekór temu strachowi. Wzdłuż ścian pustego pomieszczenia poustawiane są drewniane pudełka z śrubami pokrytymi czarnym smarem. Pachnie tutaj dziwnie, chyba jakimś metalem. Stąpam cicho po betonowej posadzce. Wyczuwam w tym miejscu ciemność i w jednym momencie oblewa mnie przenikliwe zimno. Przestraszona, w niekontrolowanym odruchu, zabieram ze sobą jedyną kolorową rzecz, jakiś dokument. Postanawiam, że ma to być mój kolejny skarb tak samo jak łyżeczka do herbaty, na której graweruję nożem duże „A” i pieniążek, który chowam na przyszłość w zawiasie lodówki. Wiem, że robię źle i mama od razu widzi, że coś jest ze mną nie tak. Odkrywa mój skarb pod poduszką i bardzo się denerwuje. Zza drewnianych pręt łóżeczka pomalowanego białą farbą olejną wpatruję się w jej krzyczącą twarz. Każe mi natychmiast odnieść znalezisko. Nie pomaga mi nawet wydostać się z głębin łóżka. Na bosaka, w piżamie wychodzę na ciemne podwórko. Zaciągam się szlochem, choć nie wiem czy bardziej ze strachu, czy bardziej dlatego, że mama jest zawiedziona. Kiedy przechodzę przez ulicę nadjeżdża samochód i ostrym blaskiem świateł wystawia mnie na widok. Czuję się jeszcze bardziej obnażona. To pewnie wraca pan Steć. Na pewno zrobi mi coś złego, więc w myślach przygotowuję wszelkie scenariusze obrony. Wbiegam jak szalona do czarnej dziupli garażu, rzucam kolorowy dokument i wracam pędem do domu. Słyszę jak ktoś mnie z tyłu woła. Nie obracam się.


*
„Szybciej, szybciej!” krzyczę do taty. Czuję jak mimo zmęczenia ponownie zbiera się w sobie, żeby pociągnąć sanki jeszcze szybciej. Rozpędza się powoli na ośnieżonej jezdni i łapiąc momentum prze na przód jak parowóz. Jego rudawe kozaki wyrzucają w moim kierunku przylepione do podeszw okruchy śniegu. Prędkość aż wściska moje małe ciałko w ochronną obręcz na tyle sanek. Zaśmiewam się do rozpuku. Tata ciężko dysząc w końcu zwalnia i śmiejemy się razem – tata z zaparowanymi od własnego oddechu okularami, ja z buraczkowymi od mrozu policzkami.

Traktor ciągnący moje sanki przeraża mnie. Mimo że jest przede mną obawiam sie, że jego grubo wyżłobione opony znienacka zmienią bieg i zaatakują mnie. Kurczowo chwytam się swojego pojazdu co chwila sprawdzając, czy sznurek porządnie trzyma się sanek przede mną. Na samym końcu jest najstraszniej. Na zakrętach szerokim łukiem zamiatam jezdnię, niektóre sanki wywracają się nawet do góry nogami. Traktor zatrzymuje się wtedy, ponownie sadowimy się na sankach – stopy koniecznie na płozach – i z wolna ruszamy dalej. Wszystko wokół jest białe tak, że aż bolą oczy. Dzisiaj na ognisku ma być świeżo upolowany dzik.

Idziemy z tatą na górkę. To jest to miejsce tuż za cmentarzem. Jak na mój wiek mam bardzo duże sanki i całkiem nieźle sobie z nimi radzę. Tym bardziej, że tata uczy mnie, jak kierować nimi za pomocą stóp. Rozpędzam się, wskakuję na przygotowane do zjazdu sanki, łapię sznurek niczym wodze konia i lekko hamując lewą nogą omijam sterczącą ze śniegu gałęź. Tata, dziwnie poddenerwowany, mówi na dole, że musimy już iść do domu. „Jeszcze trochę”! proszę i w końcu daje za wygraną. Widzę, jak drobnymi kroczkami schodzi do rowu. Nie wiem, co robi zwrócony do mnie tyłem, ale jego postura wskazuje na wyraźne rozluźnienie, kiedy tuż obok jego biodra zaczyna unosić się para. 


*
Jajka naszych niosek nie mają sobie równych. W niedzielę tata robi najlepszy na świecie kogel mogel. Palcem wskazującym wybieram pulchną maź z kubka, a mama jak zwykle krzyczy, że od tego jest łyżeczka. Tata z przekorą oblizuje na to swój wielki paluch. Śmiejemy się rozbawieni. Na podwórku jest jeden taki kogut, który ma mnie na oku. Kilka razy już mnie zaczepiał. Pewnego dnia wskakuje mi na głowę i zaczyna dziobać w czoło. Leje się krew. Krzycząć wniebogłosy biegam z kogutem na głowie w poszukiwaniu mamy. Potem z wielkimi grabiami w dłoni, gonimy koguta, co by mu też w rewanżu napędzić trochę strachu. Kilka dni później mama gotuje z niego pyszny rosół. Po podwórku ścigają mnie też gęsi, ale one jakoś nie idą pod nóż. Są piękne, kiedy rozwijają swoje śnieżnobiałe skrzydła, puszą się i sycząc przeganiają mnie ze swojego terytorium. Są wtedy z dwa razy większe ode mnie.

Moi rodzice hodują też króliki. Kocham je bardzo, szczególnie te malutkie, ale przeżywam ogromny szok, kiedy giną pod fizycznym naciskiem mojej miłości. Potem króliki widuję już tylko patroszone przez tatę, jako danie na stole, albo w formie nowouszytego przez dziadka kożucha. Nigdy już ich tak bardzo nie lubię. W o wiele większych klatkach hodujemy nutrie. Tata zakazuje mi zbliżać się do nich wskazując na ich wielkie, pomarańczowe zęby. To nimi przeżerają sobie drogę na wolność tak, że tata musi załatywać dziury w podłodze płachtami metalu. Dużo jest z tym roboty. Z nutrii robimy w końcu futerko dla mamy. Nosi je bardzo długo.


*
Po lewej stronie garażów stoi groźnie wyglądający śmietnik. To prostopadłościan z betonu otwierany od góry ciężką, skrzypiącą klapą z przeżartego rdzą metalu. Często wyobrażam sobie, że pan Steć wpycha mnie do środka i zamyka za mną zasuwę. Dlatego za każdym razem, kiedy chcę wejść na górę – a tylko ja potrafię to zrobić – uważnie się rozglądam, czy pana Stecia nie ma w pobliżu. Wdrapuję się na śmietnik zdrapując sobie kolana i raniąc łokcie o jego chropowatą powierzchnię. Wokół śmietnika rosną też pokrzywy i mimo usilnych starań, żeby je ominąć, zawsze kończę z bąblami na rękach i nogach. Już na górze bunkier jest jednak przyjemnie nagrzany od słońca, a i widok z góry jest przepiękny, więc warto. Mogę się też tam schować w gałęziach stojącej obok śliwy – to w razie jakby przyjechał pan Steć. Mimo swojego kruchego wyglądu śliwa obradza dorodnymi, fioletowymi owocami, które rozpływają się w ustach. Niekiedy owoce mają malutkie, brązowe robaczki i już nie raz je w nieuwadze pożeram. 

Małe żyjątka hipnotyzują mnie. Nie można odgonić mnie od pająków, dżdżownic, gąsienic, szczypawek, stonóg, a już w ogóle przepadam za połyskującymi na tęczowo żukami. Robią na mnie ogromne wrażenie swoją chitynową zbroją dźwiganą na rachitycznych nóżkach. Mam zwyczaj odrywania kończyn lub skrzydełek żyjątkom, żeby zobaczyć, co się dalej stanie. Wyniki moich eksperymentów są jednak mało budujące i nieodwołalnie zawieszam je. Raz na podwórko wjeżdża ogromny kombajn. Czerwony potwór wypluwa zboże na jutową płachtę, a ja już z daleka dostrzegam, że oprócz ziaren w jego sidła wpadają również najróżniejsze robaczki. Kiedy rodzice nie patrzą dopadam sypkiej góry i wyszukuję co ciekawsze stworzonka. Znajduję takie, których nigdy wcześniej nie widziałam, ale jest i też kilka stonek, które czasem wszyscy musimy zbierać do słoika. Stonka to taka uboga krewna biedronki. Nie wiem czemu ludzie tak nie lubią stonek. Są w sumie podobne do biedronek, ale faktycznie bez kropek nie mogą przynosić szczęścia. Zawsze mi ich szkoda, kiedy bez rezultatu próbują wydostać się z tych wszystkich słoików. Tata nie chce mi powiedzieć, co się z nimi potem robi. W takim samym słoiku przynoszę do domu żaby. Może to brat i siostra, może zakochana para, ale kiedy łapię je na łące są całkiem blisko siebie, więc muszą się przynajmniej znać z widzenia. Mama mówi, że mogę im złapać muchę na kolację, ale jestem już tak zmęczona, że idę spać. Rano zastaję żaby martwe, co wprawia mnie w czarną rozpacz. Mama tłumaczy, że to nie przez muchę, a brak tlenu. Poprzedniego dnia szczelnie zamykam wieczko, żeby czasem nie uciekły i nie zrobiły sobie krzywdy. 


*
Pola bujnych traw tańczą w rytm aksamitnego wiatru, to w lewo, to w prawo. Soczysta zieleń współbrzmi z błękitem nieba i biało-czarnym umaszczeniem muciek, które wpatrują się we mnie intensywnie w nagłych momentach bezruchu pomiędzy kolejnym przeżuwaniem zielska. Trochę się ich boję i dokładnie w tych samym momentach bezruchu przystaję, wpatrując się niemalże bez dechu w ich wielkie oczy. Ożywcze powietrze, przecinane od czasu do czasu zdrowym zapachem krowich placków, zaróżawia moje policzki. Kładę się na wilgotnej ziemi, czuję jej żyzność pomiędzy palcami. Wsłuchuję się w miłosne drgania świerszczy, kumkanie żab, wesoły szczebiot ptaków. Robię grube wianki z kwiatów mleczu, kończyny i chabrów, a potem nadymanymi polikami pomagam dmuchawcom rozpraszać po świecie ich nasionka. W podskokach biegnę przez udeptane ścieżki. Jestem beztroska, wolna, szczęśliwa. Śmieję się cicho wyciągając ręce w kierunku słońca.

Za nic nie mogę domyć rąk. Obok mojego domu stoi stary orzech. Codziennie wyczekuję owoców pod jego pniem. Tracę jednak cierpliwość i po wielu próbach udaje mi się w końcu strącić zieloną bulwę. Jest jeszcze niedojrzała i nie chce odejść od łupiny orzecha. Próbuję ją odgryźć, ale straszliwa gorzkość skóry skutecznie mnie zniechęca. Ścieram bulwę na chropowatej powierzchni jezdni zostawiając charakterystyczne mokre pasy, jeden obok drugiego. Palce moich dłoni coraz bardziej zabarwiają się na żółto-brązowy kolor. Ten kolor nie schodzi przez kilka następnych dni. Docieram w końcu do rdzenia. Kamieniem rozłupuję łupinkę i palcem wydobywam połówki wilgotnego orzecha. Z lubością żuję zimnawy miąższ owocu, którego niebiański smak rozpływa się po moim podniebieniu. 

Pociąg sapie z wysiłku wolno posuwając się po zardzewiałych torach. Kiedy z niewiadomego powodu staje pośrodku dwóch połaci gęstego lasu boję się, że nie da już rady ponownie pociągnąć za sobą stłoczonych w nim ludzi. Podróżnicy ściskają w rękach wiklinowe kosze. Wszyscy spieszymy się, żeby jako pierwsi tego ranka wskoczyć w las i zebrać dopiero co wysypane po deszczu grzyby. Każdy ma sobie tylko znane miejsca, do których powraca jak do pierwszej miłości. Czuję wewnętrzną niecierpliwość grzybozbieraczy, kiedy niezgrabnie próbuję zejść z wysokich schodów pociągu. Schody te, tak jak pociąg, straszą mnie rudą rdzą i ciężkawą konstrukcją z żelaznej kraty. W końcu jesteśmy sami. Wchodzimy z mamą i tatą do lasu jak w progi świątyni. Mówimy cichym głosem, żeby tylko nie spłoszyć tutejszych czarów. W ciszy lasu brzmienie mojego głosu wydaje się zupełnie inne. Dopiero w tej przytłaczającej ciszy słyszę tony, o których wcześniej nie mam pojęcia. Co chwilę rozglądam się za rodzicami, żeby się nie zgubić. Są momenty, kiedy nie wyłaniają się zza grubych drzew przez dłuższy czas. Stoję wtedy jak wryta słuchając lasu, onieśmielona tym światem nie z tego świata. Wyobrażam sobie, że jestem tutaj sama. Cisza przygniata mnie swoją gęstością, aż buczy mi od niej w uszach. Boję się zrobić najmniejszy ruch. W końcu słyszę ciche nawoływanie mamy. Ma długie, brązowe pukle włosów i zawsze do lasu przyrządza mięsistego kurczaka. Rozkładamy się przy upadłym konarze, owiniętym w pulchny mech. Odwijam pieczone udko ze sreberka, a mama podaje mi ogórka kiszonego. To jeden z tych, które razem z czosnkiem i koperkiem wciskamy z mamą kilka miesięcy wcześniej do słoików na gumkę, takich ze śmieszną sprężynką. Popijam herbatę z termosu. Jem w milczeniu wsłuchując się w śpiewające życiem korony drzew, wdychając świeżość, która wypełnia najodleglejsze zakątki mnie całej. Śliskie kapelusze maślaków z powpinanymi dla ozdoby trawkami wesoło sterczą z naszych koszów. Porównujemy, kto co uzbierał. Mama jeszcze raz tłumaczy mi, dlaczego zbierając grzyby zawsze trzeba pozostawić część nóżki w glebie. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że cały ten las to jedna wielka zależna od siebie, wiecznie żyjąca sieć. Zbieramy wszystkie śmieci, podnosimy uklepaną trawę. Z wdzięczności nie pozostawiamy za sobą żadnego śladu.


*
Stoję przed lustrem wolno przeczesując długie włosy. Każdy ich centymetr to świadectwo mojego życia w Korei, w miejscu odległym na wszelkie wyobrażalne sposoby. Mam dwa serca, ale teraz już – za każdym razem, gdy spoglądam w lustro – bez problemu rozpoznaję, kim jestem. Jestem tą łąką bujną tańczącą na wietrze, parującymi plackami krów, zapachem lasu tajemniczego, żabami ukatrupionymi w słoiku. To jest właśnie moja Ojczyzna.









Fanpage "W Korei i nie tylko" - październik 2012 i 2013

$
0
0


We wrześniu potrzebuję odetchnienia. Kończą się przepełnione wilgocią upały i człowiek ma ochotę choć przez moment odsapnąć. Nabieram sił na intensywny październik. W końcu nadchodzi: błękitnym niebem, rażącym słońcem, orzeźwiającą temperaturą i co najważniejsze - zmieniającymi się kolorami liści. To najwyśmienitszy okres na podróże, chodzenie pogórach, magazynowanie całej tej radości, której pociskami będzie można bronić się przed atakami markotnej zimy. Październik to miesiąc frenetycznej gonitwy. Nie tylko za ostatnimi dotykami słońca i chylącemu się ku zimowemu snu życiem, ale też i za sycącymi duszę łyczkami kultury spijanymi podczas niezliczonych w tym okresie festiwali.

Mój październik? To przede wszystkim góry i festiwal Pansori w Jeonju, przy okazji którego zwiedzam przecudowne zakątki Jeolla-do. Do tego sezon na moje ulubione owoce - koreańskie gruszki i persymonki - oraz czas nabierania tężyzny fizycznej, żeby stawić czoła zbliżającym się mrozom. Październik to też miesiąc niespodzianek: wizyta Prezydenta Komorowskiego w Korei, wywiady dla Radio Trójka i Dzień Dobry TVN oraz mój niespodziewany pobyt w Polsce, podczas którego po raz ostatni widziałam Pirata - weterana pośród naszych czterech kotów, które pozostawiłam za sobą wyjeżdżając do Korei.

Poniżej zapraszam do przejrzenia moich październików z lat 2012 i 2013 utrwalonych na fanpage'u "W Korei i nie tylko":




1 października 2012

Kangnam style by my good friend Carlos O. Zepeda





"A kuku" pośrodku koreańskiego lasu - znalezisko by Manuela Luiza.




Moje pierwsze spotkanie z koreańską fobią falusową miało miejsce w czasie którejś z wypraw z PWY. Zajechaliśmy do "zajazdu", który szybko okazał się czymś więcej niż zwykłym miejscem wypoczynku. Wokoło roiło się od prąci: końcówki balustrad, totemiczne pale, które zamiast maskami duchów kończyły się dorodnymi penisami, klamki... Wszystko w członkach aż strach czegoś dotknąć lub na czymś dłużej zawiesić wzrok...

Moje ulubione penisy jednak to te złote, ogromne sztuki robione za fontannki w łaźni, do której czasem zaglądam. Woda tryska z nich leciutkim łukiem dosyć sugerującymi falami...


W świątyni Yongcheonsa niedaleko Hampyeong takie oto magiczne miejsca.




Jeden z czterech świątynnych strażników, którzy stojąprzy bramie do każdej buddyjskiej świątyni.




2 października 2012

Korea to kraj, w którym co chwila odkrywa się cośnowego. Ja właśnie dowiedziałam się, że w okolicach Muan uprawia się... figi. Po raz pierwszy w życiu jadłam świeże owoce... Smak bardzo delikatny, o kwaskowej, odświeżającej nucie, zupełnie inny niżsycąca słodkośćwysuszonych fig.



Kolejna niespodzianka. Myślałam, że palmy to tylko na Wyspie Jeju, a tu proszę... takie widoczki w Jeollanam-do... — at 증도슬로우씨티짱뚱어다리.





Produkcja osławionej soli z Sinan.





W Damyang w lesie bambusowym były zielone lody bambusowe. Na plantacji zielonej herbaty w Boseong teżsię zajadam zielonymi.



Plantacja zielonej herbaty w tle. — at Boseong Greentea Plantation 보성녹차밭.





Wokół plantacji zielonej herbaty pachnący lasek cedrowy, jałowcowy, cyprusowy i na koniec bambusowy. Co za koncert zapachów i kolorów... — at Boseong Greentea Plantation 보성녹차밭.




Po udanej wycieczce czas na rożno. Jutro z rana powrót do Seulu. Na zdjęciu teściowa i ciotka. 





3 października 2012

Kolacja firmowa - sashimi. Ryba jeszcze żyje ok. 20 minut.





A tak się je śluzicę...





6 października 2012

III Program Polskiego Radia w Seulu. Po lewej Kasia Borowiecka, po prawej Marcin Pośpiech, dziennikarze przygotowujący materiałna Dzień Korei, który to temat będzie motywem przewodnim już10 października na antenie radiowej Trójki. Zapraszam do słuchania - będęja i PWY!





8 października 2012


Wywiadów ciąg dalszy. Kasia Borowiecka i Marcin Pośpiech z III Programu Polskiego Radia spragnieni sąinformacji o K-popie. Na zdjęciu męczy się Leszek Moniuszko i jego trzech koreańskich przyjaciół. Ja mam wolne... 





10 października 2012

Uwaga, uwaga! To jużdziś (środa, 10.10)- Dzień Korei w Radio Trójka. Rzecz już chyba zmontowana, a my mamy jużczas wejść antenowych (więcej na stronie Trójki). Trzymajcie kciuki!




11 października 2012

Dzieńwolny i przebieżka po górze Dobong na północy Seulu. Od czasu do czasu natykam się na zasieki, posterunki wojskowe, słyszęstrzały dochodzące z poligonów wojskowych. Żołnierze czuwają nad swojąpółnocnągranicą. To w końcu tylko kilkadziesiąt kilometrów stąd.





12 października 2012

Specjalnie dzisiaj dla wszystkich Pań(proszę o wyrozumiałośćPanów) kwiatki zwane kosmosami. Podczas koreańskiej jesieni ciesząoko tak samo, jak weekend tuż za progiem. Miłego piątku!





14 października 2012

Jesieńw Korei to szalony okres maratonów. Trzydzieści tysięcy miejsc w Nike Seoul Run rozeszło się w 30 minut po otwarciu rejestracji. Mnie nie udało sięnawet otworzyć strony, tak było wszystko zapchane. Dzisiaj jednak udało mi się po raz pierwszy wziąćudział w maratonie - był to Seoul Race. Na zdjęciu z PWY przed startem.




W Seoul Race przedrobniczkowałam 10,3 km w 1h28m. PWY czekał na mnie na mecie pół godziny. Na zdjęciu końcówka biegu i buraczkowa od wewnętrznej fali gorąca ja.





15 października 2012

Na dobry poniedziałek ściana z butelek po winie ryżowym zwanym makkoli (막걸리) - to tak dla zachęty, żebyśmy wszyscy jakoś dotrwali do zabawowego piątku. 

Zdjęcie zrobione w górach Dobong na północ od Seulu, gdzie udało mi się podejrzeć prześliczną parkę dzięciołów dużych.





16 października 2012

U Line (Uijeongbu LRT) to otwarta w czerwcu 2012 bezzałogowa kolejka na północy Seulu, a właściwie w miasteczku Uijeongbu (415 tys. mieszkańców) - 15 stacji, 10.6km. To drugie tego rodzaju rozwiązanie w Seulu i trzecie w całej Korei. Na zdjęciu cichutko przemieszcza sięponad strumykiem, między blokowiskami.



















17 października 2012

Niekonwencjonalne zdjęcie ślubne mojego kolegi. Wasze wrażenia?




20 października 2012

Sobotni poranek przed wejściem na góręDobong. Dzikie tłumy profesjonalnie oprzyrządowanych Koreańczyków: potochłonne koszulki, nieprzemakalne kombinezony, rękawiczki, toporne buty, plecaczki z dyndającymi termosami i matami do siedzenia, przewiewne czapki i chusty, rozsuwane laski, sportowe okulary przeciwsłoneczne, przenośne radyjka... PWY śmieje się, że wyglądająjakby wybierali się w Himalaje, a nie na szczyt, który nie ma nawet 1000m. Pogoda jest wspaniała.




22 października 2012

Owoce hurmy (inaczej persymony) bardzo przypominają pomidory ale tylko z wyglądu. Po ściągnięciu bardzo delikatnej skórki, cieńszej nawet niż ta u parówek, dostajemy się do rozpływającego się w ustach, słodziutkiego miąższu. Niektórzy wolą trochęmniej dojrzałą, twardsząpostać owocu, lub, tak jak ja, jej zasuszonąwersję (przypomina wtedy konsystencjąsuszone figi lub daktyle). Z hurmy robi sięteż jeden z moich ulubionych koreańskich napojów tzw. sujeonggwa (수정과), do którego wrzuca się orzeszki piniowe (sosny). Jedyną negatywnąstroną persymony są(podobno) zatwardzenia...;-]




24 października 2012

Świątynia Neungwon (능원사) w okolicach gór Dobong w Narodowym Parku Bukhansan. Bogato zdobiona z gołymi szczytami w tle wygląda jak z tandetnego stylizowanego obrazka. W widoku tym jednak nie ma nic sztucznego.




25 października 2012

Wymykamy sięna dzesięć minut przed przerwąobiadową. Szybki trucht do szatni, ciuszki w kąt, firmowy uniform on i na bieżnię. Po 40 minutach buraczkowego wysiłku bieg do szatni, błyskawiczny prysznic i ponowny galop do wind. Wydawanie obiadu na stołówce kończy się o 12.50. Musimy zdążyć.




29 października 2012

Powrót z Houston do Seulu rozpoczęłam o godzinie 16.00 w piątek. 18 godzin w samolocie, zmiana czasu i do domu trafiłam o 7.00 rano w niedzielę. Szybka de-bagażacja, gorący prysznic, herbatka z miodem i w góry. Bo to najlepszy czas, żeby spojrzećw niebo i podziwiać je upstrzone w TAKĄczerwień.




30 października 2012

Korea wyraźnie oziębia siędlatego ciepłej żółci słońca pod każdąpostacią nigdy za wiele. Na zdjęciu popularny w Korei miłorząb: w lecie cukierkowo zielony, na jesień słonecznikowo żółty.




31 października 2012

W koreańskiej firmie trzeba być gotowym na wszystko. Na przykład na to, że HR zapędzi zwykłego pracownika do przepytania kilkuset kandydatów na stanowiska w firmie w ciągu siedmiu dni roboczych.

Dzisiaj trzeci dzień, jedyne 60 osób. Razem ze współpracującym ze mną Kanadyjczykiem powoli odchodzimy od zmysłów. Młodzi kandydaci śpiewają dla nas pansori, a nawet death metal, deklamują wiersze po chińsku, grają na wirtualnej perkusji. W rewanżu zaprezentowałam swoje umiejętności kroku księżycowego Michaela Jacksona. A to dopiero środa, ażboję się, co będzie dalej... Mnóstwo pozytywnej energii, tony śmiechu i obserwacji - notkę na blogu obiecujęw następnym tygodniu.

Na zdjęciu rezultat młodego naukowca, który próbowałwytłumaczyćnam różnicęmiędzy "elasticity", a "plasticity".





1 października 2013

Fiszka z koreańskiego dla tych, którzy gustująw larwach jedwabnika. Ja "snacku" próbowałam tylko raz przez ostatnich 11 lat w Korei, ale niestety nie mam tego wyczynu udokumentowanego. Koleżanka, która robiła mi zdjęcie z wrażenia zapomniała włączyćaparat fotograficzny, a ja już po raz drugi nie byłam w stanie stanąć na wysokości zadania...






3 października 2013

Międzynarodowy Konkurs Pansori dla Amatorów w Jeonju. Wkrótce relacja i wideo z moich zmagańByło świetnie.






4 października 2013

Po dobrym występie w amatorskim konkursie pansori postanowiliśmy z PWY odpocząć w okolicach Jeonju.

Z samego rana wybraliśmy sięnad morze po muszelki na pożywne śniadanie. Po odpływie można było zbieraćje gołymi rękami.

Zebrane venerupis philippinarum trzeba najpierw osobno podgotować, żeby otworzyły skorupki - wypływa z nich wtedy cały muł. Dopiero po kilku obfitych płukankach można je dodaćdo właściwej zupy. W przeciwnym razie między zębami będzie trzeszczał piasek.





6 października 2013

Doskonale zdajęsobie sprawę, że nie potrafięśpiewać. Pansori tak mi się jednak podoba, że nawet brak talentu nie jest dla mnie przeszkodą

Odkąd po raz pierwszy usłyszałam "Pieśń o miłości" moim marzeniem było jej kiedyśodtworzenie. Myślałam, że ten akurat pomysłpozostanie jedynie w strefie niespełnionych życzeń...





7 października 2013

Polski ślad w Korei Południowej pozostawiony przez Monikę Ko: do obejrzenia tutaj. Na końcu video wzmianka o audycji o Korei "Zakorkowani". 

A już w nadchodzący piątek w programie "DzieńDobry TVN" odcinek o "W Korei i nie tylko". :}


9 października 2013

Trzej Okularnicy: po lewej mój ulubiony Junhyung, po prawej jego przesympatyczna dziewczyna Kaja. Dosyćnieoczekiwane spotkanie w Poznaniu, piwo pszeniczne i rozmowy w języku polskim. Podsumowująca myśl wieczoru: Junhyung stałsię Polakiem. :-):-) 





11 października 2013

Miałam dzisiaj przyjemnośćgościćw studio Dzień Dobry TVN i rozmawiaćz Panią JolantąPieńkowską

Świetnie było zobaczyć nagrywanie programu od środka, popodglądaćKatarzynę Skrzynecką, Piotra Gąsowskiego, Tomasza Jacykowa, czy zamienić kilka słów z panem Zbigniewem Lew-Starowiczem. Frajda.  





12 października 2013

Link do kolejnego odcinka DDTVN oKorei - tym razem udało mi się wpaśćdo studio i porozmwiać z p. JolantąPieńkowską

Pod wywiadem video o mnie i PWY - "Małżeństwo po koreańsku". :}


15 października 2013

Za moment wyruszam z powrotem do Korei. Za sobą zostawiam rodziców, ostatniego żyjącego kota (Pirat,16 lat) i przepiękną złotą jesień. Do następnego.




17 października 2013

Od wczoraj na najpopularniejszych ulicach Seulu spotkać można "policję turystyczną"(nazwa dwuznaczna jak dla mnie~~), która ma za zadanie pomagać odwiedzającym Koreę w sprawach takich jak zwrot zakupionych towarów, czy naciąganie przez pazernych taksówkarzy.

Mundury owej policji zostały zaprojektowane przez jednego ze stylistów PSY. Każdy z nich będzie miałnaszewkę z informacjąo języku, jakim dana osoba sięposługuje (angielski, chiński lub japoński). Naturalnie podczas ceremonii otwarcia "policja turystyczna" odtańczyła kawałek "Kangnam style"...







18 października 2013



Korea uważana jest za kraj, w którym żyje się całkiem przyzwoicie. To państwo podziwiane przede wszystkim za bezprecedensowy rozwój gospodarczy – w okresie zaledwie kilkudziesięciu lat Korea z kraju slumsów nad rzeką Han przeistoczyła się w jedną z najbardziej liczących się potęg na świecie. Spacerując po ulicach Seulu oko z przyjemnością zawiesić można na szykownie ubranych, zadbanych kobietach z markowymi torebkami na ramieniu oraz mężczyznach w dobrze dopasowanych garniturach i starannie dobranych zegarkach. Po ulicach jeżdżą dobre samochody, a upakowane wzdłuż nich domy handlowe kuszą ostatnimi kolekcjami z Mediolanu i Paryża. Na pierwszy rzut oka Korea to kraina mlekiem i miodem płynąca...



Więcej na temat sytuacji ludzi mniej zamożnych i ubóstwa w Korei Południowej w kolejnej audycji "Zakorkowanych"do lub poczytania w notce "Mniej zamożni i ubóstwo w Korei". 




20 października 2013

Pierwszy weekend po powrocie z Polski. Wspinaczka z przyjaciółmi na górę Dobong oraz dużo dongdongju i makkoli po szczęśliwym dotarciu do jej podnóża. Koreańskąrzeczywistość zdominowała cudowna jesień




22 października 2013

Październik 2013 to absolutnie magiczny miesiąc. Nagroda w konkursie pansori, wywiad i reportaż o mnie w "Dzień Dobry TVN", a na koniec bliskie spotkania z Jego Ekscelencją Bronisławem Komorowskim, poważna rozmowa z Panem Ambasadorem Krzysztofem Majką, czy przezabawna pogawędka z Panem Ministrem Januszem Piechocińskim. Szkoda, że do końca października zostało już tylko kilka dni..




10 godzin w autobusie i 1,5 godziny w metrze - tyle zajmuje mi podróż do naszej stoczni na południu Korei. Wyśpięsię, poczytam, spotkam nieprzeciętnych ludzi, pooglądam właśnie co budowane platformy wiertnicze, czy tankowce i wracam do domu. To częśćmojej pracy.




23 października 2013

W "Zakorkowanych"jużw zbliżający się poniedziałek będziemy mówićo tym, jak się w Korei żyje obcokrajowcom. 

Poniżej zajawka z tłumaczeniem na język polski przygotowanym przez współtwórcęaudycji (Leszek Moniuszko) - obcokrajowcy opowiadająo swoich doświadczeniach w koreańskiej łaźni! Można siępośmiać .







24 października 2013

Wzruszyłam sięzaangażowaniem studentów polonistyki, którzy odtańczyli polskie tańce ludowe podczas wizyty Prezydenta Komorowskiego w Korei - spójrzcie na WĄSY! :]:]:]


27 października 2013

Czasem trzeba zwolnić... 




28 października 2013

Dekady temu to właśnie z takich szklaneczek Koreańczycy sączyli swoje soju.




29 października 2013

Przy takim biurku uczył sięw szkole PWY (lata 80-te). Nie da się porównaćz mojąławką...





[Zakorkowani] Narodziny dziecka w Korei

$
0
0

Kobieta naprzeciw mnie robi duże oczy, zapowietrza się i ucieka wzrokiem w sufit. Siedzący obok niej mąż oraz nasz kolega z pracy na chwilę milkną, chowając spojrzenia we wnętrzu kufli z Heinekenem. Jesteśmy w Hadze, gdzie do swojego tymczasowego domu zaprosił nas wysłany za granicę współpracownik. 

Kobieta wraca na ziemię i odpowiada, że nigdy się nad tym tak naprawdę nie zastanawiała; że to była normalna kolej rzeczy po zamążpójściu, a na dodatek jej mąż jest najstarszym synem w rodzinie, więc nie za wiele miała do powiedzenia. Jest jej ciężko, czasem czuje się samotna, uwiązana, ale nie wyobraża sobie już życia bez swoich pociech.

To dosyć typowa odpowiedź Koreanek około czterdziestki na pytanie, dlaczego zdecydowały się na posiadanie dziecka.





Odpowiedź ta przeraża mnie na kilku poziomach. W Korei decyzja o posiadaniu dziecka podejmowana jest bardziej pod wpływem nacisku społeczeństwa (rodziny, współpracowników, kolegów, przyjaciół)  niż jako wynik przemyślanego i niezależnego wyboru. Uważam, że jest to podejście mało odpowiedzialne, a w niektórych przypadkach może i nawet krzywdzące dla samych dzieci - wokół mnie są osoby, które na pięć dni roboczych oddają swoje dzieci pod opiekę babć argumentując zimno, że „chciała wnuka to niech się zajmuje”. Sami uciekają z powrotem do pracy, żeby mieć po prostu święty spokój(jest to coraz częstszy powód, dla którego kobiety po urlopie macierzyńskim chcą wrócić do firmy).

Nowożeńcy nie zastanawiają się nad tym, jakiego człowieka chcą wychować, kogo chcą dodać do puli ludzkości. Koreańczycy po trzydziestce rodzą dzieci i z biegu dodają je do asortymentu głów, które dreptają po utartej ścieżce bezwzględnego wyścigu szczurów. Koreańscy rodzice, a w szczególności matki, potrafią poświęcić się dzieciom całkowicie. Poświęcenie to polega jednak przede wszystkim na dostarczaniu środków finansowych na jak najlepszą edukację dziecka oraz kierowanie nią tak, żeby potomek miał w przyszłości jak najintratniejszą pracę. Dzieci uczą się średnio 13 godzin na dobę, matki nauką tą komenderują, ojcowie pracują po nocach, żeby zarobić na wychowanie dziecka, prawie w ogóle w tym wychowaniu jednak nie uczestnicząc – na tym według Koreańczyków polega miłość rodzicielska. Po raz kolejny przerzuca się w ten sposób arcyważną odpowiedzialność na kolektyw, posiłkując się zapodanym przez niego, jedynie słusznym modelem życia. Brakuje mi w tym wszystkim fundamentu, jakim jest - w moim osobistym odczuciu - świadomy i mądry wysiłek włożony w tworzenie kogoś większego od siebie samego na poziomie jednostki. Wysiłek, który zajmuje mnóstwo czasu i energii oraz wymaga ciągłego samodokształcania się, rewidowania własnych przekonań. Dla mnie rola i osobista odpowiedzialność rodzica w formowaniu nowego życia są przytłaczające, Koreańczycy zdają się spoglądać na te kwestię z o wiele bardziej funkcjonalnej perspektywy...

Z czego to wynika? Wszystko rozpoczyna się w okolicach trzydziestki, kiedy to młodzi ludzie zaczynają doświadczać ogromnej presji ze strony rodziców, współpracowników i ludzi zupełnie postronnych, którzy ciągle wypytują się o datę ślubu, nawet jeżeli dana osoba nie ma nawet jeszcze chłopaka czy dziewczyny. Na osobę, która w okolicach 35 lat jest jeszcze wolna, patrzy się już w podejrzany sposób – coś na pewno musi być z nią nie tak, skoro nikt nie chciał się z nią związać. Niewiele zmienia się po ślubie. W Korei wejście w związek małżeński jest niemal równoznaczne z koniecznością wydania na świat potomka. Jest to kolejny etap, jaki każdy Koreańczyk musi przejść, żeby zostać uznanym za pełnoprawnego członka tego wymagającego społeczeństwa. W jakiś czas po ceremonii zaślubin rozpoczynają się więc najpierw delikatne, a następnie coraz bardziej natarczywe pytania o dzieci – znowu od rodziców, teściów, szefów, sąsiadów i od kogokolwiek, kto się akurat napatoczy. Stąd też bezdzietne związki w Korei to prawdziwa rzadkość, z wyjątkiem par, które z różnych względów nie mogą zajść w ciążę, choć i tu w sukurs przychodzi niezwykle rozbudowany system zapłodnień pozaustrojowych. Koreańczycy, którzy szczęśliwie przebrnęli przez  te dwa kroki milowe narzucone przez niebylejaką presję społeczeństwa, oddychają w końcu z ulgą przyznając, że ważniejsze rzeczy w życiu mają już „odhaczone”. Symptomatyczna jest tutaj postawa mojej koleżanki z pracy, która stwierdziła, że po urodzeniu dziecka może się w końcu zachowywać jak prawdziwa „ajumma” – nie ma już oporów przed komentowaniem zachowania innych osób, wyrażania na głos własnych opinii i dopominania się o swoje. Dzięki urodzeniu dziecka automatycznie otrzymała akredytację swojego społeczeństwa, stała się pełnowartościową osobą. Teraz, jeżeli tylko przyjdzie jej ochota, może już sama powielać schemat mentalnego nacisku w stosunku do swoich juniorów...


Moi bratankowie: Sue i Geon.


Mimo tego, że wydanie potomstwa na świat to ciągle niepisany obowiązek Koreanki, liczba dzieci przypadająca na jedną kobietę w Korei wyniosła w 2013 roku jedynie 1,24 (Polska: 1,32). Bezdzietne Koreanki (przeważnie singielki) lub takie, które mają tylko jedno dziecko to coraz częstsze zjawisko. W ostatnich latach widać bardzo duże odejście od tradycji wielodzietności, która przy braku odpowiedniej opieki medycznej miała zapewnić przeżycie przynajmniej części potomstwa. Co więcej dzieci już w coraz mniejszym stopniu uważa się za inwestycję w swoją własną przyszłość. Koreańczycy stają się stopniowo pod tym względem coraz bardziej niezależni. Dotyczy to zarówno rodziców, którzy na wszelkie sposoby próbują zabezpieczyć się finansowo, ale także i dzieci, które wzorem Zachodu nie chcą łożyć na utrzymanie swoich rodziców, a inwestować w samych siebie lub własne potomstwo. Niski przyrost naturalny to też wynik postępującej emancypacji Koreanek - coraz więcej kobiet pragnie realizować się zawodowo, czy też robić coś poza wyłącznym zajmowaniem się gospodarstwem domowym i dziećmi. Do tego dochodzą (a jakże!) względy pragmatyczne – edukacja dzieci w Korei jest niesamowicie kosztowna i coraz mniej rodzin może pozwolić sobie na wychowanie więcej niż jednej pociechy. Sam poród to też ogromny wydatek – kobiety wolą rodzić w prywatnych klinikach, często korzystając z cięcia cesarskiego na życzenie, na co przeznaczyć trzeba nawet 10tys. USD i więcej.

Pojawienie się nowej osoby w rodzinie to na pewno dla każdego ogromne przeżycie. W Korei przyszły rodzic przygotowuje się do tego wydarzenia bardzo szczegółowo – niczego nie oddaje się tutaj w ręce przypadku. Kobieta w ciąży rygorystycznie przestrzega diety, ćwiczeń, prowadzi niezwykle wnikliwy rekonesans wśród znajomych matek odnośnie każdego najmniejszego aspektu swojego stanu, często nawet odwołuje się do tradycyjnych nauk (tzw. „teakyo”). Z okresem ciąży, połogiem i pierwszymi dniami po porodzie wiąże się również wiele ciekawych zwyczajów i wierzeń, o czym wspominamy z Leszkiem w audycji „Zakorkowanych” załączonej na końcu niniejszego wpisu. Mimo tego, że decyzja o posiadaniu dziecka nie do końca jest ich niezależnym wyborem, Koreańczycy na pewno stają na wysokości zadania, jeżeli chodzi o zapewnienie swojemu potomkowi jak najlepszego startu w przyszłość. Wydaje mi się jednak, że to owcze podążanie za trendem nawet w tak ważnej kwestii jak posiadanie dzieci, strach przed zatrzymaniem się na chwilę, żeby to i owo przemyśleć, to wszystko powoduje, że Koreańczycy gubią po drodze coś bardzo wartościowego. Coś, dzięki czemu ludzie mieliby szansę na zrobienie dużego kroku naprzód. Zamiast tego Koreańczycy (i pewnie nie tylko) drepczą w jednym miejscu. Coraz sprawniej, ale jednak drepczą.



„Narodziny dziecka w Korei” – audycja „Zakorkowani”:





Fanpage "W Korei i nie tylko" - listopad 2012 i 2013

$
0
0

Lubię koreański listopad. Początkowe dni to jeszcze ciepława jesień z mieniącymi się kolorami, tabunami liści i grzejącym słońcem. W drugiej połowie miesiąca do rzeczywistości powoli wkrada się zima szykując poranne przymrozki, ale ciągle ciesząc czystym jak łza niebem i oślepiającymi dniami.

Listopad to czas rekrutacji i badań okresowych w firmie, ostatnich (dla mnie) wspinaczek górskich, przyrządzania kimchi na kolejny rok oraz Seoul Lantern Festival nad strumieniem Cheongyecheon, tuż za oknem mojego biura. W listopadzie bierzemy też z PWY wolny piątek i zapraszamy teściową (oraz jej wóz~~) do Sokcho, gdzie cały dzień moczymy się w naturalnych gorących źródłach, a następnie robimy barbecue popijając soju zaprawianym domowym syropem z koreańskich górskich malin. 

Poniżej wyjątki z listopada 2012 i 2013, które odnotowałam na Fanpage'u "W Korei i nie tylko". Zapraszam do oglądnięcia zdjęć.




1 listopada 2012



Dowód na to, że w Korei mamy wysokich mężczyzn. Ci na zdjęciu to dwudziestoparoletni młodzieńcy, kandydaci na stanowiska w mojej firmie - ok.190cm wzrostu.





Chłopak po lewej wspinał się na Annapurnę bez przewodnika i tragarzy. Gór nie lubi, chciał tylko sprawdzić, czy da radę. Chłopak po prawej był odpowiedzialny za ruch helikopterów - pracował w lotniczej wieży kontrolnej. Jak ja się cieszę, że mam pracę i nie muszę konkurować z takimi rodzynkami, jak oni... 









2 listopada 2012

Rozmów klasyfikacyjnych ciąg dalszy. Dzisiaj mieliśmy trochę gorszy dzień (kandydaci nie powalali znajomością języka), co widać na załączonym zdjęciu obrazującym stan umysłu mojego współpracownika Jasona.





3 listopada 2012


Nie możemy usiedzieć w domu. W Osanie pod Suwonem znalazłam oszałamiająco pachnące chryzantemy, na których ciągle wesoło bzykały sobie pszczółku. — at 물향기 수목원.





Korea ciągle w jesiennym ogniu...







6 listopada 2012


Kimbab gigant. Największa bestia, jaką jadłam w życiu - średnica ok. 7cm.







9 listopada 2012

Polecam wywiad ze... sobą. Tym razem dla portalu Bankier.pl. Durga część w następnym tygodniu. Miłego weekendu!





11 listopada 2012

Kolejny koreański ślub, czyli 15 minut ceremonii, 15 minut zdjęć (bukietem rzuca się kilkakrotnie do wcześniej wyznaczonej osoby), 15 minut obiadu... i po sprawie.








12 listopada 2012

Na łamach bloga kilka razy wspominałam już o szale edukacyjnym w Korei - tutaj liczy się nawet szpital, w którym urodzone zostało dziecko, nie wspominając już o "dobrych" przedszkolach, przed którymi rodzice koczują w namiotach, żeby zapisać do nich swoje pociechy. Współzawodnictwo to w Korei chleb powszedni, o czym również w artykule "Wyborczej": Szkolna katorga w Korei Południowej”.



13 listopada 2012

Papierowa i podświetlona Namdemun - część ekspozycji Seoul Lantern Fesitval 2012. To ta sama brama, która w 2008 roku została podpalona przez zirytowanego rządem szaleńca i która do tej pory jest pieczołowicie odbudowywana.






Więcej zdjęć z festiwalu poniżej:




14 listopada 2012


"Drink Different". Brzmi znajomo, prawda? Oto koreańskie soju w wersji jabłkowej, czyli APPLE.










15 listopada 2012


To zdjęcie jest unikatowe z dwóch powodów i oba dotyczą PWY. Po pierwsze PWY jest typem macho i kosmetyków używa raz na rok. Po drugie PWY jest typem macho i nie lubi pozować do zdjęć, a już szczególnie takich, jak poniżej.






Na twarzach mamy błotko z plaży w Boryeong, gdzie co roku odbywa się szalony Mud Festival.




16 listopada 2012

Druga część wywiadu dla portalu Bankier.pl:"Tam mieszkam: Korea Południowa". Rozmowę ze mną prowadzi Malwina Wrotniak.

"Po powrocie, ni stąd ni zowąd, zostałam wezwana do szefa, który zrugał mnie w dosyć stanowczy sposób i to na oczach pozostałych pracowników (którzy przerażeni udawali, że są bardzo zajęci) - wszystko w języku koreańskim, którego nie rozumiałam ni w ząb. Zupełnie nie wiedziałam, co jest powodem jego furii, ale jakiekolwiek odezwanie się nie wchodziło w grę – szef ma zawsze rację. Potem okazało się, że na czas nie wypełniłam podsumowania wydatków z podróży służbowej, do którego służył specjalny system… w języku koreańskim, i o którego istnieniu nie miałam pojęcia. To był mój pierwszy test charakteru. Ten sam szef kilka dni później wydał na moją cześć kolację (sashimi posypane wiórkami ze złota!), serwując mi kieliszek za kieliszkiem koreańską wódkę soju (odmówić nie można), żeby sprawdzić zakres, w jakim jestem w stanie kontrolować swoje upojenie alkoholowe – to był drugi egzamin charakteru. Oba zdałam poprawnie, o czym dowiedziałam się dużo później".



Usteczka w ciup są bardzo modne w Korei (i Azji), ale ten naburmuszony trend rozprzestrzenia się też u nas. Niech ten kolaż unaoczniający oczywiste skojarzenie będzie przestrogą z przymrużeniem oka... Miłego weekendu!







17 listopada 2012

Nastała zima. Czas przygotować zapasy kimchi na następny rok.








19 listopada 2012


W swojej książce pisałam co nieco na temat podejścia Koreańczyków do zwierząt. Zdjęcie wykonane przez Leszka Moniuszko w jednym z większych koreańskich supermarketów dobitnie to podejście obrazuje. Piesek, na czas zakupów, został zamknięty przez właścicieli w szafce na torby...









21 listopada 2012

Czy grupa krwi może powiedzieć nam coś o charakterze człowieka? W Japonii nawet politycy swoje mało subtelne wybryki składają na karb znielubionej gruby B. W Korei przywiązywanie uwagi do grupy krwi nie jest aż tak powszechne, ale wystarczy, żeby podawać ją obok imienia i nazwiska, daty urodzenia i znaku astrologicznego gwiazdora (na zdjęciu pan 이이경 z grupą A). Jakiś czas temu pojawiła się też seria artykułów dotyczących badań grupy krwi u najbardziej wpływowych ludzi koreańskiego świata biznesu. Większość z nich to mało popularny typ B - tak samo jak W Korei i nie tylko. ;]




Polecam też linki na powyższy temat:


2. Podcast BBC: “Life Blood” 



22 listopada 2012

Nowy wpis na moim blogu o przyrządzaniu kimchi na następny rok. Aż wstyd, że to był mój pierwszy raz od ponad 10 lat spędzonych w Korei.



23 listopada 2012

Kupienie bielizny w Korei jest dla mnie niewykonalne. 

Majtki to raczej majtalachy z materiałem obejmującym całe półdupki jak torba kartofle. Sprawa absolutnie nie do przetrawienia. Moja rosyjska koleżanka stwierdziła nawet, że teraz rozumie dlaczego koreańscy mężczyźni zdradzają swoje małżonki i... zaczęła sprowadzać do Korei zwiewną bieliznę z Włoch. 

A staniki? No właśnie... Mój problem w zupełności obrazuje poniższa reklama. Owszem, na przyczepionych poduszeczkach lepiej się panom takim jak 소지섭 leży, ale ja dziękuję, nie potrzebuję…








24 listopada 2012

Półtorej godziny zaciętej walki w tenisa stołowego. 10:21, 11:21, 12:21, 19:21, 14:21. Przegrałam z kretesem... :-[







25 listopada 2012


Firmowy wypad w góry. Rozgrzewka. — at 신흥대학.







27 listopada 2012


Na szczycie góry Dobong na północy Seulu można spotkać takich oto panów. 






Szczyt Dobongsan.





Stocznia Samsunga (SHI) i Daewoo (DSME) znajdują się na wyspie Geojae na południowym wschodzie Korei. DSME posiada dwa helikoptery, którymi w ciągu 20 minut można dolecieć tam z lotniska w Busan. To tylko dla wybrańców.




W 2001 roku jeden z tych helikopterów runął do zatoki. Z dwunastu pasażerów przeżyły tylko cztery osoby. Jedną z nich był Koreańczyk, który zatrudnił mnie do swojej grupy sześć lat po wypadku. To On właśnie dał mi możliwość pracy przy niebanalnych projektach.




29 listopada 2012

Pojawiło się kilka opinii na temat ksiażki - jedne z nich krytyczne, inne bardziej "przyjazne". Wszystkie zawsze bardzo potrzebne. Ostatnia, autorstwa p. Eweliny, znajduje się na stronie “Lubimy Czytać”.

Heosik/회식 (lub jak kto woli "hwesik") to koreańska tradycja firmowych, zakrapianych kolacji. Nasza tygodniowa rozpiska: wtorek PWY, środa ja, dzisiaj PWY i ja. Jutro na szczęście piątek i wieczór wytchnienia. Na zdrowie!








1 listopada 2013


Gdy opowiadałam o umęczonych panach, którzy nie są w stanie wrócić do domu jeżdżąc w kółko od jednej do drugiej stacji końcowej, Leszek upierał się, że obecnie płeć piękna wcale nie jest pod tym względem lepsza. Oczywiście skwitowałam to podniesioną w pobłażaniu brwią. 

Dzisiaj grubo przed 7 rano musiałam zweryfikować swoje poglądy. Dziewczyna zupełnie nie zdawała sobie sprawy ze świata wokół. Spadła jej torebka, odtwarzacz mp3 owinął o rurę, nogi dwuznacznie rozkraczyły, a z ust wyległo tragikomiczne chrapanie...











3 listopada 2013

Wywiad radiowy po koreańsku. Ale się zmordowałam... —at 국악방송.







6 listopada 2013


Minęło ponad 9 lat od mojej pierwszej wizyty w Singapurze. Podczas tamtych odwiedzin w małym plecaku nosiłam całe swoje życie nocując z innymi w dwudziestoosobowej sali. W międzyczasie nowoczesny krajobraz miasta-państwa wzbogaciła Marina Bay, a mnie przyjmują powitalnymi drinkami i darmowym minibarem. Jedyne co się nie zmieniło to Tiger - smakuje jak zawsze wyśmienicie.










7 listopada 2013

Singapur to bardzo specyficzny krajobraz. Maleńkie uliczki, poupychane na niewielkiej powierzchni monstrualne, ale niezmiernie ciekawe architektonicznie wieżowce, obok pokolonialne kamieniczki, w to wszystko wklejone ogromne drzewa jakby dopiero co wyciągnięte z serca dżungli i ta sterylna czystość... Intrygujące miejsce.












8 listopada 2013

Poniedziałek: pakowanie
Wtorek: z bagażem do pracy, wylot do Singapuru 16:20
Środa: spotkania i pakowanie
Czwartek: z bagażem na spotkania, wylot 23:00
Piątek: przylot do Korei 6:00, z bagażem do pracy








9 listopada 2013

Ostatki jesieni…







10 listopada 2013


Ostatnie liście…







11 listopada 2013


Nie wiem, co myśleć o tym natłoku ppeppero na moim biurku. Widzę dwie opcje:

1. Jestem atrakcyjną kobietą, więc mam wielu cichych wielbicieli i/lub
2. Jestem przełożoną co poniektórych mężczyzn, więc atrakcyjną być MUSZĘ. 



12 listopada 2013

Na pewno znajdą się osoby, które mają już po dziurki w nosie maltretowania biednej, warszawskiej tęczy i które coraz częściej rozważają zmianę otoczenia na bardziej "wstrzemięźliwe". Może więc wyjazd do Korei?




13 listopada 2013

Kolejny błękitny dzień wśród koreańskich biurowców.








14 listopada 2013

Bynajmniej nie mam zamiaru powracać do kung-fu (tak, tak, kiedyś ćwiczyłam). Kto zgadnie gdzie dziś była "W Korei i nie tylko"?







15 listopada 2013


Takie piątki to ja lubię... Zamiast biurka gorące źródła, masaże wodne i sauna. ⊙﹏⊙








16 listopada 2013

Podczas wieczoru z teściową zabraknąć nie może soju z dodatkiem domowej roboty syropu z koreańskich czarnych malin (복분자) - mikstura i pyszna, i zero efektów ubocznych następnego dnia. ●﹏●





A rano koniecznie dużo ruchu, włączając to przebieżkę przez wszystkie możliwe urządzenia gimnastyczne dostępne w parku, a także kręcenie ogromnym hula hop (moja teściowa ma 67 lat). 




17 listopada 2013

Korea to konserwatywny kraj, ale nikt tęczy tutaj nie męczy. Ona po prostu cieszy oko.








18 listopada 2013

Ostatnio w mój grafik nie mogę wcisnąć nawet igły, ale udało mi się znaleźć półtora godzinki w nocy (1:30-3:00) na wideokonferencję z Polakami zgromadzonymi w klubie "Znajomi Znajomych". 

Odpowiadałam na pytania prowadzącego Mateusza Gruszka Dzierżyńskiego, a także na te ze strony uczestników spotkania. Były pytania konkursowe - prawidłowe odpowiedzi nagrodzone zostały książkami wydawnictwa "Kwiaty Orientu", między innymi mojego autorstwa. 

Tym, którzy wybrali się do klubu pomimo ponurej pogody dziękuję, a tym, którzy nie mogli się pojawić polecam poniższą relację prosto z mojego domu.





19 listopada 2013

“If the testimony from many underage prostitutes, police officers and human rights groups is true, South Koreans are the biggest customers of the child sex industry in the region”.

Załączony tutaj tekst to dokładny opis skali wykorzystywania seksualnego w Korei Południowej. To bardzo przygnębiająca rzeczywistość i jedna z tych rzeczy, nad którymi osobiście nie potrafię przejść do porządku dziennego jeżeli chodzi o kulturę koreańską (patrz również: rys historyczny zawarty w artykule). 

W ramach audycji "Zakorkowani" zmierzyliśmy się z tym trudnym tematem odcinku audycji zatytułowanej “Miłość w Korei (część pierwsza)”.



21 listopada 2013

Takich właśnie przystojniaków spotykam od czasu do czasu podczas mojej przerwy obiadowej.







22 listopada 2013


W dzisiejszym wpisie na blogu opowiadam jak to jest być obcokrajowcem w Korei. Jak można się domyślić być nim w tym kraju wcale nie jest aż tak łatwo. Zapraszam do lektury i do odsłuchania dwóch odcinków audycji "Zakorkowani"na ten właśnie temat.



25 listopada 2013

Pani Ambasadorowa Zofia Majka na wespół z innymi czternastoma małżonkami Ambasadorów i jednym rodzynkiem pośród nich, wystawiła swoje prace w Samsung Raemian Gallery w Seulu.

Pani Zofia zauroczyła gości własnoręcznie stworzoną biżuterią z kamieni szlachetnych pochodzących z Polski, Indii, Chin i Korei. Pięknie wyglądała również w koreańskim hanboku.







26 listopada 2013


Natalia Szewczak, dziennikarka TVN24, opisuje swoją wizytę w Strefie Zdemilitaryzowanej (DMZ). Niebezpieczna wycieczka, czy czysta komercja? Oceńcie sami.



27 listopada 2013

Za oknem śnieg i deszcz, ale kolory jesieni ciągle nie dają za wygraną.







28 listopada 2013


Ojciec kieruje synem, mąż kieruje żoną, kobieta niezamężna ma być posłuszna ojcu, kobieta po ślubie mężowi, a po śmierci męża – najstarszemu synowi. Czy tak faktycznie funkcjonuje koreańska rodzina? Na to pytanie odpowiadają "Zakorkowani” w kolejnej audycji do odsłuchania pod zaznaczonym linkiem. 



29 listopada 2013

Golonka z PWY. Nauczam polskiego, bo teściowa kazała... ⊙﹏⊙
Miłego weekendu.







30 listopada 2013


Sąsiedzi (trójka dorosłych i dwójka dzieci) szykują się do robienia kimchi na cały przyszły rok (tzw. kimjang/김장).



Doliczyłam się 50 główek kapusty...











Tayo, Larva, Pororo i Sokmom

$
0
0

Kątem oka wychwycam filuternie puszczane do mnie ślepie. Odwracam się z cisnącym wyjaśnieniem, że nie, nie jestem „rosyjską modelką”, ale po spojrzeniu intruzowi w twarz zamiast zgrzytu zębów na moje usta wypływa wielki uśmiech. Mam przed sobą „Tayo the Little Bus”, niebieskiego auto-łobuza nr 120 z koreańskiej kreskówki 꼬마버스타요” („Kkomabus Tayo”). Dzieciaki piszczą z uciechy, gdy nadjeżdża i śmiech ten na dobre rozwiewa zimowe chmury. Tayo, najczęściej kojarzony ze swoją słabością do rytmicznego puszczania bąków, ma kilku przyjaciół i ci również jeżdżą po Seulu wnosząc pokaźny zastrzyk kolorów do życia najmłodszych Seulczyków: zielony autobus nr 1000 to sowizdrzalski Rogi, najlepszy przyjaciel psotnika Tayo; żółta Lani, autobus nr 02, znana jest ze swojego wesołego usposobienia i to ona najczęściej godzi dwóch skłonnych do sprzeczek przyjaciół; Gani, autobus nr 1339 w kolorze czerwieni to pracowity, serdeczny, ale też i nieśmiały kolega całej trójki.







Początkowo po stolicy Seulu poruszają się tylko 4 autokary. Odzew jednak jest tak pozytywny (jednego dnia zanotowano aż 40 000 pasażerów!), że burmistrz miasta podejmuje decyzję o rozszerzeniu akcji. Przewodnim założeniem jest nauczenie juniorów, jak korzystać ze środków transportu publicznego oraz promocja jego przystępności dla dzieci. W tym momencie ulice Seulu przemierza aż 100 wariacji Tayo, Rogi, Lani i Gani, a dzieciaki nie mogą doczekać się weekendu, żeby wyciągnąć rodziców na przejażdżkę. 






Po jakimś czasie do autobusików przyłączają się popularne w Korei robaki: niemądra żółta larwa, która zupełnie traci już rozum na widok jedzenia i larwa czerwona, która imitując Bruce Lee bez skutku próbuje dopiec swojej koleżance - najczęściej sama się przy tym dotkliwie obija. Gąsienice wsiadają do "라바 지하철" ("The Larva Train"), a za nimi podążają tłumy rozbawionych podróżnych.
















Taksówki w Korei mają bardzo złą reputację. Owszem są taniutkie, ale ich sadystycznych zapędów trzeba się wystrzegać jak ognia. No chyba, że wsiada się do "뽀로로 택시" ("Pororo Taxi"), gdzie kółkiem rządzi sławny bezlotek. Tutaj nie ma się czego obawiać - pingwin Pororo na pewno nie będzie przecież róbował zmieść przechodnia z pleców swojej koleżanki zebry. Pamiętajcie tylko, żeby Pororo Taxi zamówić co najmniej tydzień przed planowanym przejazdem.


 





Slogan głosi, że "każdy potrzebuje matki". Dlatego transport publiczny w Seulu wychodzi też naprzeciw osobom starszym w postaci "속마음 버스" ("Sokmom Bus"). W specjalnie przygotowanych wnętrzach autobusu dorośli Seulczycy mogą wyłożyć kawę na ławę (tudzież swoje "serce i umysł") w rozmowie z kimś bliskim, albo po prostu wypłakać się niczym na ramieniu własnej matki. Całemu procesowi przewodzi profesjonalny instruktaż, opieka psychologa oraz atmosfera poufności. W kraju, gdzie pomoc tego rodzaju ciągle uważana jest za tabu to rozwiązanie idealne.






Co tu dużo mówić - naprawdę coraz bardziej lubię to miasto...


A o codziennej odsłonie koreańskiego transportu publicznego można posłuchać w audycji o Korei "Zakorkowani":

1. Życie w tranzycie, część 1
2. Życie w tranzycie, część 2



Article 0

$
0
0



Wesołych Świąt!

메리 크리스마스!




Boże Narodzenie i Nowy Rok

$
0
0


Tym razem Wigilię spędziłam, podobnie zresztą jak i w zeszłym roku, według polskiej tradycji u znajomych. Jadłam własnoręcznie przyrządzone (tyle że dłońmi innych zacnych niewiast) pierogi z barszczem, cudowny bigos, prawdziwy chleb na zakwasie, susz nazwany przez sprawczynię „winter drink” i tak wypichcone ciasta, że mi oko, a nawet oba zbielały. Zdjęć zdążyć nie zrobiłam – tak szamaliśmy zaaferowani – i teraz muszę żyć jedynie wspomnieniami. Wszyscy byliśmy w Korei grzeczni to i również Mikołaj do nas był wpadł – dowód zewidencjonowany poniżej (uff).


Święty Mikołaj z Frankiem i Antkiem, Micah i Milo oraz dystyngowaną jak na jedyną kobietę w towarzystwie przystało, Mia.

Wigilia u Moniki.


W Korei Święta Bożego Narodzenia tak naprawdę nie mają większego znaczenia – to święto bez rodzimej tradycji, skopiowane z Zachodu, a w szczególności z USA, co przejawia się jego mocno komercyjnym charakterem. Koreańskie miasta z Seulem na czele przepięknie przystrojone są wymyślnymi błyskotkami, a domy handlowe kuszą w tym okresie rabatami, przed którymi nie idzie się bronić – lepiej zostać już w domu. Samo świętowanie zwykle obraca się wokół wychodnego 24 grudnia, kiedy to po pracy pary udają się do knajpy na piwo. 25 grudnia wszyscy mają wolne i jest to dzień jak każdy inny – jedni śpią przed telewizorem, inni idą z dziećmi do parku. Niektórzy koreańscy katolicy (ok. 11% społeczeństwa)uczestniczą w bożonarodzeniowej mszy, ale o dziwo nie jest to jakieś obowiązkowy punkt programu, o czym mogłam przekonać się dzięki mojej teściowej – w tym roku, mimo swojej religijnej gorliwości, w tego rodzaju uroczystości uczestniczyła po raz pierwszy i to tak tylko z ciekawości.

Ja w tym roku na Święta postanowiłam wziąć wolne i uciec poza miasto. Zrobiłam to w sposób typowo koreański, czyli połączyłam pracę nad ciałem z pracą nad duszą – udałam się na cały dzień do spa (wstęp w ramach nagrody za mój ostatni występ pansori), a następnie do, według mnie, jednej z najbardziej uroczych świątyń buddyjskich w Korei. 


Jinan Red Ginseng Spa w okolicach Maisan, prowincja Jeolla Północna.


Moczenie się w naturalnych gorących źródłach oraz spa z najróżniejszymi masażami wodnymi i zabiegami to w Korei bardzo popularny sposób na odetchnięcie od codzienności – w czasie dłuższych weekendów najczęściej odwiedzanymi miejscami tego rodzaju są okolice Sokcho (속초) na wschodzie kraju. Na co dzień wystarcza uprawianie sportów, właściwe odżywianie się, dbanie o higienę osobistą oraz wygrzewanie się w osiedlowej saunie – to wszystko stanowi dla Koreańczyków panaceum na tryb życia w rytmie „ppalli, ppalli” („szybko, szybko"), ciągłe współzawodnictwo, a także ogromne ilości spożywanego alkoholu. Wizyta w saunie to też niepisany zwyczaj praktykowany w szczególności 31 grudnia. Na powitanie Nowego Roku, co w Korei wiąże się z oglądaniem pierwszego wschodu słońca, warto mianowicie stawić się czystym. Oczywiście to ma zastosowanie do osób niepracujących lub takich, które biorą tego dnia wolne – reszta, tak jak ja, wybiera wcześniejsze ablucje lub odwiedziny w saunie tuż po Nowym Roku. O swoich doświadczeniach w jjimjilbang (찜질방), czyli w koreańskiej saunie, szeroko pisałam w swojej pierwszej książce „W Korei”, a Czytelników, którzy nie mieli jeszcze okazji jej przeczytać odsyłam do odcinka audcyji „Zakorkowani” na ten właśnie temat:




Tymczasem w drugi dzień Świąt udałam się do świątyni Tapsa (탑사), która znajduje się pomiędzy dwoma wzgórzami Maisan (마이산), czyli Górami Końskich Uszu (według mnie to uszy kocie, ale niech już będzie, bo pewnie jestem w tym zakresie odrobinę skrzywiona). Spodziewałam się kolejnej identycznie wyglądającej budowli i zostałam niezwykle miło zaskoczona. Po pierwsze same „uszy” wydały mi się magiczne – mówi się, że to w Korei najbardziej naładowane energią życiową Qi (lub Chi) miejsce – sople lodu w czarach z zamarzniętą wodą kierują się ku górze pod pewnym kątem, (jak się potem okazało jest na to naukowe wyjaśnienie). Sycąc oczy niesamowitymi kształtami, urwiskami i naturalnie wydrążonymi jamami odniosłam to samo wrażenie, którego doświadczyłam spacerując wokół Ayers Rock 10 lat temu. Te dwie ogromne skały, wyrastające pionowo ku niebu na skądinąd delikatnie falującym pagórkami terenie, emanują majestatem, jakąś tajemnicą nie do zgłębienia dla ludzkiego umysłu. Sama świątynia jest również przepiękna z niezliczonymi pagodami z malejących ku górze kamieni, które ustawił jej założyciel, pustelnik Yi Gap-Yong (1860-1957). Miałam dużo szczęścia, że zwiedzać mogłam w ciszy, bez nawoływania i gorączkowego biegania koreańskich turystów, co pewnie również zintensyfikowało moje wrażenia.



Wierzchołki Maisan oraz świątynia Tapsa.



Tak właśnie, trochę niekonwencjonalnie, spędziłam moje Święta. Jutro Sylwester, pewnie przy lodach i lamce szampana, w ciepłej piżamie i z kotem na ramieniu, pojutrze kolejny Nowy Rok, a 19 lutego początek Roku Owcy (tzw. Seollal/설날) według kalendarza księżycowego. Tak jak w Roku Czarnego Smoka, czy Białego Tygrysa pary w pocie czoła pracowały nad poczęciem swoich dzieci wróżąc im z gwiazd świetlaną przyszłość, tak w roku 2015 przyszli rodzice wystrzegają się zajścia w ciążę jak ognia. Dzieci urodzone w tym roku mają być mianowicie nieudacznikami skazanymi na klęskę na polu prywatnym i zawodowym. Na szczęście przepowiednie te tym razem dotyczą tylko Chin – w Korei do owieczek nikt uprzedzeń nie wykazuje. 



Przygotowania do Sylwestra - to w pawilonie Bosingak w rytm uderzeń w ogromny dzwon  odliczone zostaną ostatnie sekundy roku 2014. To już jutro!



I tym akcentem życzę Wam puszystego i wdzięcznego jak owca z bajek

Nowego Roku 2015!




Jeden dzień. Polska, jaką pamiętam.

$
0
0


Ostre nożyce zdecydowanym świstem przecinają powietrze wokół mojej głowy. Za każdym pociągnięciem tracę kilkanaście centymetrów nawarstwionej we włosach przeszłości. Naprędce znalezionymi nożyczkami, w obskurnym pokoju koreańskiego akademika, posadzona na samotnym stołku w samym jego środku. Z zaplecionymi dłońmi, jak urzeczona, spoglądam na płytki szarej, gumowej podłogi, uściełanej jasnymi kosmykami. Na ziemi bezładnie tarza się zapis minionych wydarzeń, mojego dawnego życia, które za krótki moment ma znaleźć się w koszu. Rozmyślam o ogromnych, kilkutysięcznych drzewach i ich słojach, w których strukturze wprawne oko odczytać może tajemnice dawnych czasów. Tak samo jak słoje drzew, tak i włosy przechowują echa przeszłości, skrawki wyżłobionego na nich doświadczenia. Średnio w jednym centymetrze jedwabistej nitki zapisane jest wspomnienie jednego miesiąca z mojego życia. Tamtego życia.




Stoję przed lustrem łazienki wpatrując się bez ruchu w moje nowe oblicze. Drgające, cicho buczące jarzeniówki, otulone przybrudzonymi kloszami, z wysiłkiem rozpraszają przygnębiający mrok pomieszczenia. Zmarniałe już owady wytrzepują w konwulsjach resztki swojego żywota. Wiem, że tam w środku ciągle jestem tą samą osobą. Z lustra spogląda na mnie jednak ktoś zupełnie inny – nie mogę rozpoznać rysów tej twarzy, nie potrafię niczego wyczytać z tych oczu. Moja głowa staje się nieznośnie lekka, przed oczyma widzę już tylko szybko postępującą, mrowiejącą ciemność. Jestem obok, gdzieś poza ponurą atmosferą pomieszczenia. Myślę o kolejnym początku. Jestem jak niemowlę, które wszystkiego musi nauczyć się od nowa.




*
Jestem tak malutka, że nie potrafię jeszcze nawet mówić. Rodzice wpatrują się we mnie z uwielbieniem nie zdając sobie sprawy, że wcale nie śpię. W kokonie z kożuszka czuję się bezpiecznie. Po moim ciele rozchodzi się ciepło doskonałe – ciepło właściwe dla niedzielnych poranków pod pościelą, kiedy za żadne skarby nie chce się wyjść z łóżka. Spod lekko przymrużonych oczu, bez poruszania źrenicami, obserwuję przemykające za oknem obrazy: szarawe, zimowe niebo i betonowe słupy podtrzymujące grube, gumowe kable. Mama długo później tłumaczy mi, że kable te muszą w plusowej temperaturze luźno zwisać, bo pod wpływem mrozu mają tendencję do kurczenia się. Faktycznie dyndające na mroźnym wietrze przewody są jakby bardziej napięte. Świat na zewnątrz melancholijnie prześlizguje się przez moje pole widzenia. Pozwalam wszystkiemu płynąć przedłużając moment, kiedy na powrót będę musiała stać się bezradnym niemowlęciem. Nie potrafię samodzielnie usiąść, a już wszystko wiem i wszystko rozumiem. 


*
Mam trzy ulubione zabawki. Pierwsza to brzoskwiniowy samochodzik, odkryty jeep właściwie, z wyjmowanymi razem z osią kołami i wyciąganą ramą przednich szyb, w której szyb tak naprawdę nie ma. Druga zabawka to żółty miś z czarnymi oczami i czarnym nosem, z którym zawsze zasypiam. Trzecia to robot, którego dostaję od rodziców pod choinkę. Robot to niezwykły, bo zbudowany z sześciu ruchomych bloków: głowa, ręce, tułów i nogi. Na klatce piersiowej ma srebrne guziki wymalowane na niebiesko-czerwonym tle. Pierwszy raz widzę coś tak pięknego. Wychodzę na korytarz naszego mieszkania i zrezygnowana siadam na drewnianej podłodze. Podłoga na krótki moment odwraca moją uwagę od kwestii robota z powodu sraczkowatego koloru farby olejnej, którą jest pomalowana. To nie ten kolor, co chciała mama, ale innego nie było. Jest mi coraz smutniej. Rodzice wychodzą do mnie zaniepokojeni dochodzącym ich szlochem. Ściskając w ręku butelkę szampana mówię im, że kiedyś ja też im kupię coś tak wspaniałego, może nawet takie właśnie wino.

Wszystkie zabawki trzymam w pudle, które tato zbija mi z desek pilśniowych. Pudło jak ulał pasuje pod stół, a i sprzątanie jest łatwe – wystarczy wszystko wrzucić do środka. Do domu wprowadzają się jednak żółtawe kurczaczki i musze oddać je, żeby miały gdzie mieszkać. Jest mi trochę żal, ale jak widzę pisklaki to od razu mi przechodzi. W łazience zawieszamy nad nimi lampę, która ma je ocieplać zamiast brzucha ich własnej mamy. Moja mama mówi, że nie tak łatwo utrzymać je przy życiu. Chce mi się płakać. W nocy wymykam się do nich, żeby sprawdzić, czy żyją. Szepczę, że muszą szybko urosnąć, a wtedy to wszystko pójdzie już z górki.

Ozdabiam z mamą ściany pokoju. Obie wzdychamy do magicznego wizerunku Limahla, z jego słonecznymi promieniami włosów wokół głowy. To ten co śpiewa „Nigdy niekończącą się opowieść”. Plakat przylepiamy na mąkę ziemniaczaną rozrobioną z wodą. Grudki mąki wystają spod gazety, ale to chyba już lepsze niż obsypujący się tynk. Jesteśmy z siebie bardzo zadowolone, tata zachwycony jest już chyba trochę mniej.

W naszej kuchni stoi ogromny piec. Bezpośrednio na tym piecu mama smaży plasterki ziemniaków. Przebieram nogami z niecierpliwości. „Mamo już?”. Nareszczie mama odkraja kawałek świeżutkiego masła, nakłada go na ziemniaka, lekko posypuje solą i pakuje w moje spragnione gardło. Jestem w siódmym niebie, ale śmiać mogę się jedynie oczami, bo takie gorące te ziemniaki. 

Mamy nie ma, a tata idzie właśnie na pole. Przed wyjściem zamyka drzwi na zamek i kilka razy sprawdza, czy nie można ich otworzyć. Nie lubię sama zostawać w domu. Stawiam taboret przed oknem i wdrapuję się na niego, żeby przeczekać pustkę. Obserwuję jak tata w gumowcach, z taczką przed sobą, zmierza w kierunku ziemniaczanych krzewów. Czas zamiera, kiedy ktoś zaczyna szarpać klamkę drzwi. Na początku nieśmiało, a potem z coraz większym animuszem. Za sobą słyszę powolne kroki, jeden za drugim. Na stopach ten ktoś ma kajdany, wyobrażam sobie jak ciągnie za sobą ciężki łańcuch. Nie mogę się poruszyć. Do domu wraca w końcu tata, otwiera kluczem drzwi. Ciągle siedzę bez ruchu wpatrując się w rząd garaży i pole ziemniaków za oknem. Tata pyta, kto przeniósł paczkę cukru na lodówkę i dopiero słysząc jego głos jestem w stanie odwrócić się. Odpowiadam mu, że to duch zakuty w łańcuchy.


*
Na nazwisko ma chyba Baraniecka. Nie pachnie zbyt przyjemnie, trochę mnie też przeraża. Jej twarz poorana jest głębokimi bruzdami starczych zmarszczek, na głowie ma kwiecistą chustę, a w fałdach jej olbrzymiej spódnicy spokojnie mogłabym przechować wszystkie moje skarby. Ciekawe, czy ma w nich jakieś własne. Fascynuje mnie i mimo strachu lubię do niej chodzić. Jest oschła, surowa w obyciu, ale zawsze uraczy mnie szklanką ciepłego jeszcze mleka, takiego prosto od krowy, z pianką na powierzchni. W swej niezgrabności rozlewa je trochę na ceratowy obrus w czerwono-białą kratę, a ja ukradkiem wycieram plamy, żeby nie zauważyła. Od czasu do czasu do jej podmurowanej chałupy przyjeżdża Elusia. Elusia ma krótkie, marchewkowe włosy i bardzo delikatne rysy twarzy. Wygląda na chorowitą, jakby miała w sobie za mało krwi, ale jak przychodzi co do czego, to nigdy nie szuka wymówek – obie nie możemy nasycić się notorycznie zbyt krótkim dniem. Babcia nie chce, żeby Elusia za często wychodziła, ale i na to znajdujemy sposób. W końcu płot okalający podwórze domu i stodołę Baranieckiej to jedynie zmurszałe, pokryte mchem kawałki desek. Wcale nie tak trudno obluzować w nich zardzewiałe gwoździe. Elusia ukrywa jakiś sekret o swoich rodzicach, ale nie wiem, jak zadać właściwe pytanie. Nigdy ich nie spotykam. 


*
Przed domem stoi rząd kilku murowanych garaży. Wejścia do każdego z nich broni potężna, drewniana brama zamykana na zasuwę i wielką kłódkę. Na tyłach naszego garażu tata buduje domek dla kur, z bezpośrednim wyjściem do ogrodzenia. Kokoszki mają tam swój spacerowy deptak, ale też i jadłodajnię. Nie dziwota, że za każdym razem w radosnych podskokach przepychają się, żeby jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Tylko pan Steć ma samochód. Boję się wejść do jego garażu, ale wchodzę właśnie na przekór temu strachowi. Wzdłuż ścian pustego pomieszczenia poustawiane są drewniane pudełka z śrubami pokrytymi czarnym smarem. Pachnie tutaj dziwnie, chyba jakimś metalem. Stąpam cicho po betonowej posadzce. Wyczuwam w tym miejscu ciemność i w jednym momencie oblewa mnie przenikliwe zimno. Przestraszona, w niekontrolowanym odruchu, zabieram ze sobą jedyną kolorową rzecz, jakiś dokument. Postanawiam, że ma to być mój kolejny skarb tak samo jak łyżeczka do herbaty, na której graweruję nożem duże „A” i pieniążek, który chowam na przyszłość w zawiasie lodówki. Wiem, że robię źle i mama od razu widzi, że coś jest ze mną nie tak. Odkrywa mój skarb pod poduszką i bardzo się denerwuje. Zza drewnianych pręt łóżeczka pomalowanego białą farbą olejną wpatruję się w jej krzyczącą twarz. Każe mi natychmiast odnieść znalezisko. Nie pomaga mi nawet wydostać się z głębin łóżka. Na bosaka, w piżamie wychodzę na ciemne podwórko. Zaciągam się szlochem, choć nie wiem czy bardziej ze strachu, czy bardziej dlatego, że mama jest zawiedziona. Kiedy przechodzę przez ulicę nadjeżdża samochód i ostrym blaskiem świateł wystawia mnie na widok. Czuję się jeszcze bardziej obnażona. To pewnie wraca pan Steć. Na pewno zrobi mi coś złego, więc w myślach przygotowuję wszelkie scenariusze obrony. Wbiegam jak szalona do czarnej dziupli garażu, rzucam kolorowy dokument i wracam pędem do domu. Słyszę jak ktoś mnie z tyłu woła. Nie obracam się.


*
„Szybciej, szybciej!” krzyczę do taty. Czuję jak mimo zmęczenia ponownie zbiera się w sobie, żeby pociągnąć sanki jeszcze szybciej. Rozpędza się powoli na ośnieżonej jezdni i łapiąc momentum prze na przód jak parowóz. Jego rudawe kozaki wyrzucają w moim kierunku przylepione do podeszw okruchy śniegu. Prędkość aż wściska moje małe ciałko w ochronną obręcz na tyle sanek. Zaśmiewam się do rozpuku. Tata ciężko dysząc w końcu zwalnia i śmiejemy się razem – tata z zaparowanymi od własnego oddechu okularami, ja z buraczkowymi od mrozu policzkami.

Traktor ciągnący moje sanki przeraża mnie. Mimo że jest przede mną obawiam sie, że jego grubo wyżłobione opony znienacka zmienią bieg i zaatakują mnie. Kurczowo chwytam się swojego pojazdu co chwila sprawdzając, czy sznurek porządnie trzyma się sanek przede mną. Na samym końcu jest najstraszniej. Na zakrętach szerokim łukiem zamiatam jezdnię, niektóre sanki wywracają się nawet do góry nogami. Traktor zatrzymuje się wtedy, ponownie sadowimy się na sankach – stopy koniecznie na płozach – i z wolna ruszamy dalej. Wszystko wokół jest białe tak, że aż bolą oczy. Dzisiaj na ognisku ma być świeżo upolowany dzik.

Idziemy z tatą na górkę. To jest to miejsce tuż za cmentarzem. Jak na mój wiek mam bardzo duże sanki i całkiem nieźle sobie z nimi radzę. Tym bardziej, że tata uczy mnie, jak kierować nimi za pomocą stóp. Rozpędzam się, wskakuję na przygotowane do zjazdu sanki, łapię sznurek niczym wodze konia i lekko hamując lewą nogą omijam sterczącą ze śniegu gałęź. Tata, dziwnie poddenerwowany, mówi na dole, że musimy już iść do domu. „Jeszcze trochę”! proszę i w końcu daje za wygraną. Widzę, jak drobnymi kroczkami schodzi do rowu. Nie wiem, co robi zwrócony do mnie tyłem, ale jego postura wskazuje na wyraźne rozluźnienie, kiedy tuż obok jego biodra zaczyna unosić się para. 


*
Jajka naszych niosek nie mają sobie równych. W niedzielę tata robi najlepszy na świecie kogel mogel. Palcem wskazującym wybieram pulchną maź z kubka, a mama jak zwykle krzyczy, że od tego jest łyżeczka. Tata z przekorą oblizuje na to swój wielki paluch. Śmiejemy się rozbawieni. Na podwórku jest jeden taki kogut, który ma mnie na oku. Kilka razy już mnie zaczepiał. Pewnego dnia wskakuje mi na głowę i zaczyna dziobać w czoło. Leje się krew. Krzycząć wniebogłosy biegam z kogutem na głowie w poszukiwaniu mamy. Potem z wielkimi grabiami w dłoni, gonimy koguta, co by mu też w rewanżu napędzić trochę strachu. Kilka dni później mama gotuje z niego pyszny rosół. Po podwórku ścigają mnie też gęsi, ale one jakoś nie idą pod nóż. Są piękne, kiedy rozwijają swoje śnieżnobiałe skrzydła, puszą się i sycząc przeganiają mnie ze swojego terytorium. Są wtedy z dwa razy większe ode mnie.

Moi rodzice hodują też króliki. Kocham je bardzo, szczególnie te malutkie, ale przeżywam ogromny szok, kiedy giną pod fizycznym naciskiem mojej miłości. Potem króliki widuję już tylko patroszone przez tatę, jako danie na stole, albo w formie nowouszytego przez dziadka kożucha. Nigdy już ich tak bardzo nie lubię. W o wiele większych klatkach hodujemy nutrie. Tata zakazuje mi zbliżać się do nich wskazując na ich wielkie, pomarańczowe zęby. To nimi przeżerają sobie drogę na wolność tak, że tata musi załatywać dziury w podłodze płachtami metalu. Dużo jest z tym roboty. Z nutrii robimy w końcu futerko dla mamy. Nosi je bardzo długo.


*
Po lewej stronie garażów stoi groźnie wyglądający śmietnik. To prostopadłościan z betonu otwierany od góry ciężką, skrzypiącą klapą z przeżartego rdzą metalu. Często wyobrażam sobie, że pan Steć wpycha mnie do środka i zamyka za mną zasuwę. Dlatego za każdym razem, kiedy chcę wejść na górę – a tylko ja potrafię to zrobić – uważnie się rozglądam, czy pana Stecia nie ma w pobliżu. Wdrapuję się na śmietnik zdrapując sobie kolana i raniąc łokcie o jego chropowatą powierzchnię. Wokół śmietnika rosną też pokrzywy i mimo usilnych starań, żeby je ominąć, zawsze kończę z bąblami na rękach i nogach. Już na górze bunkier jest jednak przyjemnie nagrzany od słońca, a i widok z góry jest przepiękny, więc warto. Mogę się też tam schować w gałęziach stojącej obok śliwy – to w razie jakby przyjechał pan Steć. Mimo swojego kruchego wyglądu śliwa obradza dorodnymi, fioletowymi owocami, które rozpływają się w ustach. Niekiedy owoce mają malutkie, brązowe robaczki i już nie raz je w nieuwadze pożeram. 

Małe żyjątka hipnotyzują mnie. Nie można odgonić mnie od pająków, dżdżownic, gąsienic, szczypawek, stonóg, a już w ogóle przepadam za połyskującymi na tęczowo żukami. Robią na mnie ogromne wrażenie swoją chitynową zbroją dźwiganą na rachitycznych nóżkach. Mam zwyczaj odrywania kończyn lub skrzydełek żyjątkom, żeby zobaczyć, co się dalej stanie. Wyniki moich eksperymentów są jednak mało budujące i nieodwołalnie zawieszam je. Raz na podwórko wjeżdża ogromny kombajn. Czerwony potwór wypluwa zboże na jutową płachtę, a ja już z daleka dostrzegam, że oprócz ziaren w jego sidła wpadają również najróżniejsze robaczki. Kiedy rodzice nie patrzą dopadam sypkiej góry i wyszukuję co ciekawsze stworzonka. Znajduję takie, których nigdy wcześniej nie widziałam, ale jest i też kilka stonek, które czasem wszyscy musimy zbierać do słoika. Stonka to taka uboga krewna biedronki. Nie wiem czemu ludzie tak nie lubią stonek. Są w sumie podobne do biedronek, ale faktycznie bez kropek nie mogą przynosić szczęścia. Zawsze mi ich szkoda, kiedy bez rezultatu próbują wydostać się z tych wszystkich słoików. Tata nie chce mi powiedzieć, co się z nimi potem robi. W takim samym słoiku przynoszę do domu żaby. Może to brat i siostra, może zakochana para, ale kiedy łapię je na łące są całkiem blisko siebie, więc muszą się przynajmniej znać z widzenia. Mama mówi, że mogę im złapać muchę na kolację, ale jestem już tak zmęczona, że idę spać. Rano zastaję żaby martwe, co wprawia mnie w czarną rozpacz. Mama tłumaczy, że to nie przez muchę, a brak tlenu. Poprzedniego dnia szczelnie zamykam wieczko, żeby czasem nie uciekły i nie zrobiły sobie krzywdy. 


*
Pola bujnych traw tańczą w rytm aksamitnego wiatru, to w lewo, to w prawo. Soczysta zieleń współbrzmi z błękitem nieba i biało-czarnym umaszczeniem muciek, które wpatrują się we mnie intensywnie w nagłych momentach bezruchu pomiędzy kolejnym przeżuwaniem zielska. Trochę się ich boję i dokładnie w tych samym momentach bezruchu przystaję, wpatrując się niemalże bez dechu w ich wielkie oczy. Ożywcze powietrze, przecinane od czasu do czasu zdrowym zapachem krowich placków, zaróżawia moje policzki. Kładę się na wilgotnej ziemi, czuję jej żyzność pomiędzy palcami. Wsłuchuję się w miłosne drgania świerszczy, kumkanie żab, wesoły szczebiot ptaków. Robię grube wianki z kwiatów mleczu, kończyny i chabrów, a potem nadymanymi polikami pomagam dmuchawcom rozpraszać po świecie ich nasionka. W podskokach biegnę przez udeptane ścieżki. Jestem beztroska, wolna, szczęśliwa. Śmieję się cicho wyciągając ręce w kierunku słońca.

Za nic nie mogę domyć rąk. Obok mojego domu stoi stary orzech. Codziennie wyczekuję owoców pod jego pniem. Tracę jednak cierpliwość i po wielu próbach udaje mi się w końcu strącić zieloną bulwę. Jest jeszcze niedojrzała i nie chce odejść od łupiny orzecha. Próbuję ją odgryźć, ale straszliwa gorzkość skóry skutecznie mnie zniechęca. Ścieram bulwę na chropowatej powierzchni jezdni zostawiając charakterystyczne mokre pasy, jeden obok drugiego. Palce moich dłoni coraz bardziej zabarwiają się na żółto-brązowy kolor. Ten kolor nie schodzi przez kilka następnych dni. Docieram w końcu do rdzenia. Kamieniem rozłupuję łupinkę i palcem wydobywam połówki wilgotnego orzecha. Z lubością żuję zimnawy miąższ owocu, którego niebiański smak rozpływa się po moim podniebieniu. 

Pociąg sapie z wysiłku wolno posuwając się po zardzewiałych torach. Kiedy z niewiadomego powodu staje pośrodku dwóch połaci gęstego lasu boję się, że nie da już rady ponownie pociągnąć za sobą stłoczonych w nim ludzi. Podróżnicy ściskają w rękach wiklinowe kosze. Wszyscy spieszymy się, żeby jako pierwsi tego ranka wskoczyć w las i zebrać dopiero co wysypane po deszczu grzyby. Każdy ma sobie tylko znane miejsca, do których powraca jak do pierwszej miłości. Czuję wewnętrzną niecierpliwość grzybozbieraczy, kiedy niezgrabnie próbuję zejść z wysokich schodów pociągu. Schody te, tak jak pociąg, straszą mnie rudą rdzą i ciężkawą konstrukcją z żelaznej kraty. W końcu jesteśmy sami. Wchodzimy z mamą i tatą do lasu jak w progi świątyni. Mówimy cichym głosem, żeby tylko nie spłoszyć tutejszych czarów. W ciszy lasu brzmienie mojego głosu wydaje się zupełnie inne. Dopiero w tej przytłaczającej ciszy słyszę tony, o których wcześniej nie mam pojęcia. Co chwilę rozglądam się za rodzicami, żeby się nie zgubić. Są momenty, kiedy nie wyłaniają się zza grubych drzew przez dłuższy czas. Stoję wtedy jak wryta słuchając lasu, onieśmielona tym światem nie z tego świata. Wyobrażam sobie, że jestem tutaj sama. Cisza przygniata mnie swoją gęstością, aż buczy mi od niej w uszach. Boję się zrobić najmniejszy ruch. W końcu słyszę ciche nawoływanie mamy. Ma długie, brązowe pukle włosów i zawsze do lasu przyrządza mięsistego kurczaka. Rozkładamy się przy upadłym konarze, owiniętym w pulchny mech. Odwijam pieczone udko ze sreberka, a mama podaje mi ogórka kiszonego. To jeden z tych, które razem z czosnkiem i koperkiem wciskamy z mamą kilka miesięcy wcześniej do słoików na gumkę, takich ze śmieszną sprężynką. Popijam herbatę z termosu. Jem w milczeniu wsłuchując się w śpiewające życiem korony drzew, wdychając świeżość, która wypełnia najodleglejsze zakątki mnie całej. Śliskie kapelusze maślaków z powpinanymi dla ozdoby trawkami wesoło sterczą z naszych koszów. Porównujemy, kto co uzbierał. Mama jeszcze raz tłumaczy mi, dlaczego zbierając grzyby zawsze trzeba pozostawić część nóżki w glebie. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że cały ten las to jedna wielka zależna od siebie, wiecznie żyjąca sieć. Zbieramy wszystkie śmieci, podnosimy uklepaną trawę. Z wdzięczności nie pozostawiamy za sobą żadnego śladu.


*
Stoję przed lustrem wolno przeczesując długie włosy. Każdy ich centymetr to świadectwo mojego życia w Korei, w miejscu odległym na wszelkie wyobrażalne sposoby. Mam dwa serca, ale teraz już – za każdym razem, gdy spoglądam w lustro – bez problemu rozpoznaję, kim jestem. Jestem tą łąką bujną tańczącą na wietrze, parującymi plackami krów, zapachem lasu tajemniczego, żabami ukatrupionymi w słoiku. To jest właśnie moja Ojczyzna.










Fanpage "W Korei i nie tylko" - grudzień 2012 i 2013

$
0
0


Napychanie żołądków w czasie firmowych kolacji, wychylanie kieliszka za kieliszkiem za zdrowie dawno niewidzianych przyjaciół, szał zakupów, truptanie po skrzypiącym śniegu, różowe od mrozu pultyny, ale też i czas dystansu i zamyślenia w promieniach słońca wędrującego po intensywnie błękitnym niebie – to typowy koreański grudzień. 

Do niedawna to też tęsknota za domem, generalnymi porządkami na Święta, ubieraniem i zapachem choinki, kolacją z rodziną, bigosem, kutią, oglądaniem tych samych filmów po raz dziesiąty... Po tylu latach w Korei odwykłam, trochę celowo zapomniałam, przyzwyczaiłam się do tutejszych obyczajów. Jeszcze w 2011 roku zorganizowałam Wigilię w domu. Kupiłam rybę, która najbardziej ze wszystkich przypominała karpia, ugotowałam, co było w mojej (mizernej) mocy, zaprosiłam teściową. Karp okazał się lucjanem czerwonym (co złamało mi serce, bo to ryba, którą zwykle podziwiam nurkując w okolicach), teściowa i PWY kolację zjedli i... na tym świętowanie oraz moje bezpośrednie próby podtrzymania polskiej tradycji się skończyły. W 2012 roku na Wigilię była już pizza z winem oraz deser z orzechowej tarty. Dwa ostatnie lata to dla odmiany czas spędzony w większości wśród Polaków, dzięki których gościnności, niesamowitej obrotności oraz pieczołowitym staraniom, mogłam poczuć atmosferę polskich świąt. 

Poniżej kilka migawek z grudniowych odsłon Fanpage’a „W Korei i nie tylko” w latach 2012 i 2013.






2 grudnia 2012

W 2004 roku moja felis nazywała się Apple. Para przesympatycznych Koreańczyków z widocznym bólem serca rozłączyła brata i siostrę i oddała w me ręce załączoną na zdjęciu kotkę. Nabi (po koreańsku "motylek"), bo tak się teraz nazywa, jest niesamowitą przylepą, ale też i niezłą gadułą. Uwielbiam z nią poranki, gdy razem wylegujemy się promieniach zimowego słońca.








3 grudnia 2012

W podziękowaniu za kopertowe wsparcie ślubu, pierwszych urodzin dziecka lub pogrzebu każda grupa w firmie otrzymuje od wspieranego talerz ryżowych "ciastek" zwanych tteok (). 

Dzisiaj, zamiast kształtnych pulpecików z ubitego ryżu i nadzieniem w środku, na nasze biurka wjechała taka oto "kupa". Przypominająca grudy czarnoziemu przekąska okazała się być jednak niebem w gębie. Sproszkowany czarny sezam (흑임자) w miodzie na delikatnych kawałkach masy ryżowej... Mniam.











4 grudnia 2012

Jedną z rzeczy, które mnie w Korei zawsze szokowały jest wyrzucanie zużytego papieru toaletowego do kosza obok sedesu. Nie jest to widok najprzyjemniejszy mimo że takie zwyczaje racjonalnie można sobie wytłumaczyć często zatykającym się spływem kanalizacyjnym. Obok nowoczesnego kokpitu z podgrzewaniem, nadmuchami, dwupunktowymi mini prysznicami, a nawet muzyką i automatycznie dozowanym dezodorantem takie widoki nie mieszczą się po prostu w głowie. Stąd prośby bardziej wrażliwych, żeby zużyty papier lub kobiece artykuły higieny osobistej przynajmniej z lekka owinąć przed wyrzuceniem.








6 grudnia 2012

Ostatnie dni stoją u mnie pod znakiem zalatanej wielozadaniowości. Są momenty, kiedy już sama nie wiem, za co się brać. Dzisiaj rano poszłam po swoją porcję double Americano z brudnym termosikiem i bez pieniędzy. Pan w cafe bez pytania umył mi cały kubek, dokładnie obtarł nawet, a Pani z uśmiechem uraczyła darmową kawą. Jaki piękny początek dnia.








7 grudnia 2012

Dla Polki mieszkającej od lat za granicą nie może być piękniejszego prezentu...








9 grudnia 2012

Sobotnia impreza. Po napełnieniu żołądków czas na koreańską grę Yut. Potem wracamy do wina i rozmów o wszystkim i o niczym.








10 grudnia 2012

To tydzień podniebnych wyśmienitości. Tym razem strucle zrobione na zamówienie w koreańskiej piekarni. Co prawda miały dojść na sobotnią domówkę, ale na początek bardzo zimnego tygodnia też w sam raz.









11 grudnia 2012

Duet "Akdong Musician" na scenie programu K-Popstar wykonujący swój własny utwór "매력있어" (w wolnym tłumaczeniu: "Jesteś atrakcyjny"). Rodzeństwo przez większość swojego życia mieszkało w Mongolii i po powrocie do Korei uczęszczanie do koreańskiej szkoły jest dla nich zbyt ciężkie - uczą się w domu. Z tego też chyba powodu widać ogromną różnicę w ich sposobie bycia, podejścia do konkursu - wystarczy spojrzeć na zszokowane twarze innych nastolatków wokół. 





12 grudnia 2012

Urodziny PWY (ach ta data 12.12.12), nasze tradycyjne już Tsingtao i szaszłyczki 양꼬치. W identycznych warunkach zaręczyliśmy się 6 lat temu...







13 grudnia 2012


Prawniczka, biznes deweloperka i sekretarka w bojowej wielozadaniowości: przygotowując grupową kolację bożonarodzeniową dyskutują o zawiłościach naszego projektu.









14 grudnia 2012

"Sadari tagi" (사다리타기), popularna gierka, która pozwala wyłonić kilka osób sponsorujących popołudniową przekąskę. Ktoś rysuje drabinki (sadari), każdy wybiera swoją linijkę na górze, do każdego szczebla na dole przypisane są różne sumy. Rozpoczyna się wyłanianie nieszczęśliwców. Posuwając sie po swoim sznureczku w dół należy skręcać w każdą poprzeczną linię. W ten sposób dochodzi się do swojego przeznaczenia. Tym razem miałam szczęście. Wybrana na chybił trafił czwórka doprowadziła mnie do ślicznego 0 wonów. 8-)


Mniam.








16 grudnia 2012


Itaewon to dzielnica w Seulu, gdzie mieszka i bawi się większość obcokrajowców - niedaleko znajdują się amerykańskie bazy wojskowe. Osobiście nie przepadam za tą częścią Seulu choć muszę przyznać, że zdarza mi się tutaj wpadać pod wpływem żądzy innego niż koreańskie jedzenia, oglądnięcia amatorskiego teatru lub - jak dzisiaj - wzięcia udziału w warsztacie farbowania jedwabiu.








17 grudnia 2012

Zaproszenie na Christmas Party mojego Działu. Zamiast soju dobre wino. Zamiast samgyeopsal kuchnia włoska. Może i bez opłatka i ciągle z niekończącymi się przemowami, ale będą przynajmniej prezenciki. Mój numerek to znowu piątka. 









24 grudnia 2012

Mimo że sama spędzam świąteczny czas przy pizzy i piwie (taka koreańska tradycja) chciałabym życzyć wszystkim Czytelnikom i książki i bloga spokojnych Świąt i wielu momentów wewnętrznej satysfakcji w nadchodzącym Nowym Roku. PWY i Nabi przyłączają się do życzeń. Dziękujemy za bycie z nami.








26 grudnia 2012

W Korei nadal mroźno, szczególnie w nagłych podmuchach wiatru. Uliczne stoiska z przekąskami na patyku, pierogami na parze i gorącym rosołkiem buchają obłokami rozgrzanego powietrza.








28 grudnia 2012


Grudzień to szalony miesiąc. W pracy nie wiadomo, w co wsadzić ręce. Po pracy picie ze współpracownikami obecymi, byłymi i przyszłymi, ale też i z przyjaciółmi. Festiwal na całego.









29 grudnia 2012

Po firmowej kolacji czasem do domu trzeba wrócić w butach innej osoby. Taki pech spotkał wczoraj mojego współpracownika. Zamiast nowiutkich butów czekały na niego "jakieś takie nie tego". Być może to kwestia zamroczenia alkoholowego, być może zamierzone działanie. W obu przypadkach nie za przyjemna niespodzianka...








30 grudnia 2012

Lazy Sunday afternoon with books and magazines. Awaiting the end of the Year.








31 grudnia 2012


Ostatnie godziny Starego Roku. Delektujemy się szarlotką z włoskimi orzechami popijając gorący miód pitny z przyprawami. W Nowym życzę Wam, żeby każde nowe przedsięwzięcie, z którym weźmiecie się za barki miało w sobie rześkość, radość i blask pierwszego śniegu.










5 grudnia 2013

Z lekka niedomagam ostatnimi dniami. PWY w pocie czoła upichcił mi zupkę z glonów i od razu jest już jakoś raźniej. Jakby się ktoś zastanawiał: miyeokkuk to taki nasz rosołek. ●







6 grudnia 2013


Wczoraj zupa z glonów popełniona rękami PWY, a dzisiaj makaron do chińskiego jjajangmyeon ukręcany własnoręcznie przez właściciela restauracji. 

Ja tam lubię jak faceci dla mnie pichcą.








7 grudnia 2013


Uff, kimchi na przyszły rok gotowe. Tym razem zadaniu sprostała teściowa i PWY - ja miałam wolne.


Na zdjęciu kęs świeżej przystawki z ostrygą i ugotowaną na parze wieprzowiną. Ostrygi bardzo szybko rozpuszczają się w sosie do kimchi, więc trzeba tak przyprawione kimchi zjeść w pierwszej kolejności, żeby się nie zatruć.








10 grudnia 2013

Dzisiaj w czasie przerwy obiadowej odwiedziłam króla Saejonga. To ten od koreańskiego alfabetu, ale też i twórca innych wynalazków np. słonecznego zegara.








11 grudnia 2013

Wczoraj na spacerze władnym wzrokiem przeszył mnie Generał Lee (Lee Sun Shin), twórca tzw. "turtle ship" (Geobukseon), straszliwej machiny wojennej rozgramiającej w pył flotę japońską za czasów dynastii Joseon.

Piękny pomnik.








13 grudnia 2013

Takie oto jajo znalazłam dzisiaj rano na swoim biurku. Nawet przed wypiciem kawy uruchomiło to w mojej głowie gwałtowny proces myślowy. Ktoś mi podkłada zbuka? Mają mnie za kurę znoszącą złote jaja? A może dają do zrozumienia, że coś nie ten tego jest z moją produktywnością?

Okazało się, że to jedynie podarunek mojej koreańskiej podopiecznej. Jej mama rozpracowywała nowy przepis na jaja typu "sauna", tyle że przygotowywane w koreańskim ricecookerze. Nagotowała je w ilościach zaporowych.

Normalnie surowe jaja umieszcza się w saunie, a po kilku godzinach otrzymuje się pyszny produkt o charakterystycznym, brązowawym zabarwieniu białka.








14 grudnia 2013

Trenuję zawzięcie "Piosenkę o pieniądzach" do kolejnego występu pansori, który odbędzie się już w ten wtorek. Obok moja nuczycielka, p. Moon Soo Hyeon. Enjoy! :):)





  

18 grudnia 2013

Na początku z lekką taką nieśmiałością, ale potem już do woli powywijałam sobie wachlarzem w inauguracyjnym koncercie drugiego semestru pansori w National Theatre of Korea. Pośmiać można się tutaj:










19 grudnia 2013

Kupiłam sobie puder w sztyfcie. Intrygował mnie przez jakiś czas guziczek na nakrętce. Przyciskałam kilka razy, ale nic się nie działo. Aż dzisiaj zaczęło wszystko... ten, tego... wibrować.

Zaczynam za Koręą nie nadążać, czy jak?








23 grudnia 2013

Okres Świąt w Korei to czas intensywnych i mocno zakrapianych hwesików. Soju leje się litrami, wieczorami po ulicach krążą upojeni pracownicy, w dzień za biurkami ledwo co dyszą skacowani zombie. Atmosfera Świąt po koreańsku.

Dlatego miło zaskoczyło mnie spotkanie noworoczne mojej grupy. Włoska restauracja, dobre wino, dwie godzinki żartobliwych pogawędek i do tego malutkie prezenty dla wylosowanych przez siebie osób. A potem do domu.








24 grudnia 2013

ZAKORKOWANI w drodze na Wigilię. Cudem uchodzimy z życiem, a dokładniej z niepodeptanymi palcami. Targani przez mało świąteczne emocje powstrzymujemy się przed użyciem siły wobec masowego ataku Korków.








25 grudnia 2013

Moje Święta w tym roku... ミ ミ ミ 







Wesołych! ミ 








26 grudnia 2013

Wracam po Świętach do pracy, a tam artykuły o mnie drukują. o

Dobra lekcja, dla tych którzy uczą się koreańskiego.








27 grudnia 2013

Koniec roku to intensywny okres w życiu pracowników koreańskich korporacji. Reorganizacja, zmiana biurek, przesuwanie projektów, promocje i zwolnienia na prywatną emeryturę - jednym słowem zmiana za zmianą.


Musiałam przewietrzyć głowę i zupełnie przypadkowo natknęłam się na koreański National Treasure no.2: dziesięciopoziomową, kamienną pagodę z XV wieku wybudowaną na terenie świątyni Wongak.



Jakoś tak od razu lepszy się ten świat zrobił...








28 grudnia 2013

Po spacerze w mrozie na obrzeżach Seulu grill z koreańskiej czarnej świnki na rozgrzanie. Moja sobota.










[Zakorkowani] Koreańska sauna

$
0
0

Po wnętrzu chybotliwej hali dokazuje mroźny wiatr. Na sobie mam jedynie bordowy kitel, ale wcale nie jest mi zimno. Siedzę w kucki, tyłem do czeluści, której środek przypomina najbardziej rozżarzone wyobrażenia o piekle. Jęzory gorąca wylewają się z jamy i pieczołowicie liżą moje lędźwie i grzbiet. Myślę sobie, że to prawie jak u babci za piecem.




Jest drugi stycznia. Razem z grupką przypadkowych Koreańczyków poddajemy się noworocznym zabiegom zdrowotnym w sutkama (숯가마), czyli saunie, w której ciepło wytwarzane jest przez spalanie bal drewna. Gorzejące kłody żyją własnym życiem, rytmicznie emanując kolorem i falami żaru niczym wściekle bulgocząca lawa najaktywniejszych wulkanów. To widok, od którego nie można oderwać wzroku. Hipnotyzuje jak mało wylewny, ale najpotężniejszy autorytet. Wpatrujemy się w pulsujące drewno jak zauroczeni, rozmyślając, co by się z nami stało te kilkanaście kroków bliżej. Dziura odpowiada wysypując na jęzorach gorąca iskry wzburzonego ognia. Zgromadzeni jak przed ołtarzem ludzie odskakują w popłochu, żeby po chwili na powrót wymościć sobie najlepsze możliwe stanowisko.




Samozwańczy lider naszej grupy donośnym głosem dowodzi, że w dawnych czasach rak piersi, czy kobiecych narządów rodnych w ogóle nie występowały. Kobiety całe dnie spędzały w kuchni przy piecu, który był częścią podpodłogowego systemu ogrzewczego, zwanego ondol (온돌). W kuckach, z rozwartymi kolanami i klatką piersiową wystawionymi na działanie "specjalnego promieniowania" spędzały większość swojego dnia, co chronić miało je od wszelkiego rodzaju choróbsk. Teraz już rozumiem niewyszukane pozy kobiet zebranych w półkolu wokół wejścia do jamy: rozwarte nogi w powietrzu, jak na krześle ginekologicznym i wystawione do ciepła, zadarte do góry półdupki.





Żeby dotrzeć do ustawionego po środku hali piecyka muszę założyć któreś z zabłoconych klapków. Człapię po betonowej, brudnej powierzchni w kierunku naszych pieczonych ziemniaków. Mamy tylko słodkie, ale nawet do nich się już przekonałam. Układamy się z PWY na podwyższeniu, żeby co nieco przekąsić i przygotować się do wizyty w jamie, która mimo całkowitego wygaszenia ciągle emanuje gorącem. Do wyboru są różne stopnie zaawansowania. Do najgorętszej nawet się nie zapuszczam mając w pamięci oparzeniowy bąbel na środku nosa po kilku sekundach podobnego doświadczenia lata temu. Z dala obserwuję tylko poopatulanych workami jutowymi śmiałków, którzy w drewniakach, zlani potem, ale szczęśliwi, co chwila wyskakują (chciałoby się rzec "jak oparzeni") z wnętrza inferno.

Zastanawiam się, czy piekłu faktycznie aż tak daleko od nieba.

Więcej o koreańskiej saunie w audycji "Zakorkowani"do odsłuchania poniżej:




Wspomóż moją twórczość nabywając książki mojego autorstwa:

Jeżeli wybierasz się do Seulu zatrzymaj się w Seoul BLISS'Inn - naprawdę warto!

Seoul BLISS'Inn (CENTER/INSADONG) in Jongno-gu

Apartment in Jongno-gu, South Korea. Seoul BLISS'Inn is UNIQUE and here is why: ***** FREE portable Wi-Fi: our Guests can take the Wi-Fi device outside (it is very light!) to use it on the go while staying at Seoul BLISS'Inn!!! ***** Located in the very heart of Seoul in proximity... View all listings in Jongno-gu



Blog Roku 2014

$
0
0

Ponownie biorę udział w konkursie na Bloga Roku, tym razem w kategorii "Lifestyle". 

Rok 2014 był raczej pracowity, ponieważ oprócz bloga "W Korei i nie tylko" rozpoczęłam współpracę z Leszkiem Moniuszko nad audycją o Korei "Zakorkowani".  Oboje z Leszkiem zdecydowaliśmy, żeby owoc naszych pogadanek również do konkursu zgłosić.

Wasze głosy, w formie głosowania sms, będą dla mnie nagrodą za pracę włożoną w "odkorkowywanie" koreańskiej rzeczywistości. Koszt jednego sms to 1,23zł.

Całkowity dochód zostanie przekazany łódzkiej fundacji "Dzieci Niczyje", która pomaga dzieciom doświadczającym przemocy, co samo w sobie powinno zachęcić do uczestnictwa.

Głosować można do 10 lutego!









W tym roku portal Blog.pl w ramach konkursu "Blog Roku 2014" zaproponował również nową kategorię - "Tekst roku". Początkowo zgłosiłam swoje opowiadanie "Jeden dzień. Polska, jaką pamiętam", które zostało zawarte w antologii pod tym samym tytułem. Niestety mój wniosek został odrzucony, ponieważ tekst był za długi. 

Za drugim podejściem wybrałam jeden z najpopularniejszych wpisów na moim blogu - wywiad z Jun Hyungiem, moim byłym studentem języka polskiego. Jun Hyung przebywa obecnie w Korei, pełniąc służbę wojskową w Siłach Powietrznych. Ostatnio dzwonił do mnie z bazy chwaląc się, że został kapralem oraz opowiadając najzabawniejsze historie z wojska - wszystkie zapisuje w języku polskim, żeby później wydać je w formie książki! Bardzo ucieszył się, że jego wywiad będzie brał udział w konkursie. Zapraszam więc do lektury i głosowania!





Z góry dziękuję za wszystkie głosy!



Fanpage "W Korei i nie tylko" - styczeń 2014

$
0
0

Początek roku to czas zawieszenia. Odpoczywam po licznych kolacjach firmowych w grudniu, towarzyskich imprezach i korporacyjnych przetasowaniach. Razem z Koreańczykami wyczekuję prawdziwego Nowego Roku, tego według kalendarza księżycowego. Dopiero wtedy wszystko zacznie się od nowa.



1 stycznia 2014

My już w roku 2014, Roku Drewnianego (lub Zielonego) Konia. Ja również urodziłam się w roku pod tym znakiem i choć raczej nie znam się na astrologii mam nadzieję na jeszcze ciekawszy rok.

Oboje z PWY życzymy Wam samych dobroci w Nowym Roku. 



3 stycznia 2014

W kolejce do szczęścia znajdzie się też i obcokrajowców.




4 stycznia 2014

Koreańskie kaczki nawet w zimie mają się dobrze. Niektóre rzeczy na tym świecie pozostają uniwersalne.シシ



6 stycznia 2014

W Korei, w samym centrum Seulu, spotkać można nawet i polarnego niedźwiedzia.



8 stycznia 2014

Zazwyczaj hwesiki, czyli firmowe kolacje, to zakrapiany soju grill, nieusuwalne z ubrania zapachy, dzikie wrzaski i czołganie się po podłodze. Zdarzają się jednak wyjątki: wino, spaghetti i rozmowa na poziomie.

Bordeaux za Wasze zdrowie.





10 stycznia 2014

Jakiś czas temu przecierałam oczy ze zdumienia patrząc na granulowaną herbatkę rozpuszczalną polskiej produkcji, która stała na wystawie naszej maleńkiej kawiarni w firmie.

Dzisiaj kolega poczęstował mnie cytrynową herbatą, którą przyrządziła jego żona. Dla przegryzienia ofiarował mi takie oto ciasteczko i znowu musiałam przetrzeć oczy...




21 stycznia 2014

Chcę, żeby dzisiaj, kiedy będę wracała do domu metro wyglądało tak, jak na zdjęciu.

Tymczasem czeka mnie pewnie pozycja puszkowej sardynki i ściekający po pupie pot...





24 stycznia 2014

W koreańskich firmach co roku ma miejsce reorganizacja. W praktyce oznacza to, że za każdym razem muszę pakować swoje mazaki i spinacze, rozplątywać kable i wdychać fruwający kurz. A następnie wszystkie manatki rozpakowywać, instalować i ponownie organizować.





25 sytcznia 2014

Na kolację mam dzisiaj ddeokguk, zupę na bazie rzodkwii mo i glonów dasima, z "ciasteczkami ryżowymi", koreańskimi pierogami mandu, grzybami, porem, rozbełtanym jajkiem i rozproszkowanym glonem kim dla smaku. Tak ddeokguk robi mój mąż. Pyszności.

Taką samą zupę będziemy jeść już za tydzień w ramach obchodzenia Chińskiego Nowego Roku. Ma to nam zgwarantować wszelką pomyślność przez kolejne dwanaście miesięcy.





28 stycznia 2014

Zima w Seulu.





29 stycznia 2014

Przed Seoul Museum of Art stoi sobie taka oto rodzinka. Autor figurek, Yi Hwan Kwon, wzorował każdą z nich na swoich przyjaciołach i rodzinie. 

Artystę zainspirował widok glinianych beczułek, w których Koreańczycy przechowują sosy do fermentacji podczas zimy. Kiedy zobaczył je przykryte śniegiem w jego głowie pojawiła się wizja rodziny, która musi przetrwać ten srogi okres...





30 stycznia 2014

I tak cały dzień dzisiaj, na dwie patelnie, bo jutro Nowy Rok według kalendarza księżycowego...






Wspomóż moją twórczość nabywając książki mojego autorstwa:

Jeżeli wybierasz się do Seulu zatrzymaj się w Seoul BLISS'Inn - naprawdę warto!

Seoul BLISS'Inn (CENTER/INSADONG) in Jongno-gu

Apartment in Jongno-gu, South Korea. Seoul BLISS'Inn is UNIQUE and here is why: ***** FREE portable Wi-Fi: our Guests can take the Wi-Fi device outside (it is very light!) to use it on the go while staying at Seoul BLISS'Inn!!! ***** Located in the very heart of Seoul in proximity... View all listings in Jongno-gu



Przywilej

$
0
0

Kiedy po raz pierwszy usiadłam na siedzeniu tuż przy przejściu z jednego wagonu do drugiego, o mało co nie dostałam zawału. Serce waliło mi jak szalone i przez chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle warto zawracać sobie głowę, skoro może to przecież negatywnie odbić się na tych kilku centymetrach gnieżdżących się od niedawna w moim podbrzuszu. Przesiedziałam jednak z zamkniętymi oczami, przez cały czas wyobrażając sobie Koreańczyków doskakujących do mnie jak sfora wilków do właśnie co ukatrupianej zdobyczy. Bo to przecież siedzenia dla starszych ludzi, kobiet w ciąży i niepełnosprawnych, a nie dla jakichś nieobeznanych obcokrajowców, którzy pozwalają sobie na coraz więcej i więcej. W głowie układałam już odpowiedzi, że obcokrajowcy też zachodzą w ciążę i zdarza się to nawet w Korei. Proszę wyobrazić sobie taką hecę! Jako alternatywę rozważałam nawet noszenie ze sobą plakietki z odpowiednią informacją tak, żeby nie denerwować się tego typu rozmowami. Miałam też obcykany gest dłonią sugerujący brzuch, którego jeszcze nie widać.


Wydzielone miejsca w seulskim metrze.
Źródło: Korea Toursim Organization

Nikomu nie musiałam się jednak spowiadać. Nikt mnie nie szturchnął z niechęcią, nikt niczego głośno nie skomentował, nikt z usłużnym uśmieszkiem nie próbował wskazywać palcem na sugestywne obrazki naklejone na szybie za siedzeniami. Wszystko to miało jedynie miejsce w mojej przewrażliwionej wyobraźni.

Siadam więc teraz na "wydzielonych" siedzeniach dosyć często. Owszem, napotykam pełen wyższości wzrok co poniektórych pasażerów. Wpatrują się we mnie intensywnie, bez jednego mrugnięcia okiem, bezdźwiękowo ponaglając mnie do czynnego żalu, czyli ruszenia "czterech liter" z ich miejsca. Moje serce pozostaje jednak tym razem niewzruszone. Jestem na tyle zmęczona, że stanie w pozycji puszkowej sardynki jest dla mnie w obecnej sytuacji nie do wyobrażenia.

Wydzielone miejsca dla osób szczególnej potrzeby to zupełnie inny świat. Przede wszystkim to świat osób starszych. Są "zwykłe" osoby, z których obecności człowiek zdaje sobie sprawę w trybie horroru, kiedy nagle zaczynają krzyczeć do słuchawki telefonu. Są też śmierdzący soju panowie, którzy autorytarnie perorują oświecając wszystkich dookoła swoim pijacko donośnym głosem. Słuchawki w uszach w obu przypadkach egzaminu niestety nie zdają. Spotkałam również pana, który ściągnął buty i założył stopę w widocznie mokrej skarpecie na kolano, dotykając stopą tą moich nóg w rytm toczących się po torach kół. Co więcej, po chwili ściągnął mokrą skarpetę i zaczął kołować nią na wietrze w celu szybszego wysuszenia. W końcu to świat ciągle chichoczących babć w ostrym makijażu, okrytych futrami lub pstrokatymi dzianinami. Lub tych biedniejszych, bardzo cichych, z licznymi tobołami, w których nikt nie zgadnie, co się chowa.

Tak właśnie dostąpiłam przywileju poznawania kolejnego oblicza Korei i to w najwspanialszy sposób, bo z pierwszej ręki. Więcej relacji już wkrótce.



Fanpage "W Korei i nie tylko" - luty 2014

$
0
0

W lutym czuć już wiosnę. W ostatnich dniach miesiąca dzień wyraźnie wydłuża się, kwiaty w domu puszczają soczyście zielone liście, a ptaki głośno skarżą się z powodu mroźnych jeszcze poranków. Cieszę się, że właśnie pod koniec tego miesiąca przyszłam na świat.

Poniżej kilka wycinków z lutego 2014, które pojawiły się na moim fanpage'u "W Korei i nie tylko".


1 lutego 2014

Takim oto spojrzeniem powalił mnie PWY, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam. 


Na zdjęciu mój mąż (po prawej) z bratem ok. 20 lat temu... 

Awwww...





3 lutego 2014

Najświeższe korporacyjne zdjęcie klasowe. Przypomina mi się zdjęcie z przedszkola i moje dwa kucyczki z kokardkami.





6 lutego 2014

Jakiś czas temu firmowa jadłodalnia zaproponowała nam taką oto zupkę: ciateczka ryżowe tteok z ostrygami w glonowych włoskach. Wygląda jak zawartość ścieku prysznicowego (słowa mojego kanadyjskiego współpracownika), ale mimo to smakowała całkiem całkiem. 

Maessaengi soup (매생이국) zawiera bardzo dużo minerałów i ma pomagać oczyszczać ciało z toksyn.





11 lutego 2014

Podróż służbowa. Ja i siedmiu koreańskiego chłopa. 

Po 10-godzinnym locie dojeżdżamy do hotelu, gdzie mamy 10 minut na dojście do siebie. Jesteśmy w nowm miejscu, mamy trochę wolnego czasu, więc nie straszna nawet 17-godzinna różnica czasu i brak prysznica. Niestety - zamiast odkrywania tajemnic nowej szerokości geograficznej cała zbiórka jedzie do... outletu na zakupy. A na zakończenie pierwszego dnia w ekscytującym, nowym miejscu kolacja - oczywiście w restauracji koreańskiej, gdzieś na obrzeżach miasta...





12 lutego 2014

Moja nauczycielka pansori p. Moon Soo Hyun...




16 lutego 2014

Koreańczycy golf i zakupy w outletach. Ja nasiąkam nowym miejscem... —  in Seattle, Washington.





17 lutego 2014

Balkonowe skarby mojej teściowej...





18 lutego 2014

Seulski ratusz. Podoba mi się.





23 lutego 2014

Już nie mogę doczekać się wiosny i wypraw w koreańskie góry...




25 lutego 2014

Moje urodziny i pierwsza rocznica kadencji Prezydent Park Geun Hye. Nastroje po obu stronach ambiwalentne. 


Na kolację z PWY musiałam przedzierać się przez masę uzbrojonych policjantów. Armatki wodne w pełnej gotowości...



26 lutego 2014

Zachciało mi się ostryg. W sukurs przyszli mi koledzy z pracy gorąco polecając żyjątka z okolic wyspy Geoje - podobno najlepsze w całej Korei, do tego istna świeżynka.

Podekscytowana podekscytowaniem kolegów co prędzej zakupiłam zalecane 10kg na trzy osoby. Byłam święcie przekonana, że imponująca waga związana jest z równie imponującymi muszlami ostryg. O ja naiwna! Do domu dostarczono mi dwa wory wody morskiej z pływającymi w niej mięczakami... bez swoich domków. W pierwszej chwili z lekka ugięły się pode mną nogi, ale zaraz odzyskałam rezon. Nie takie rzeczy się przeżyło.

Ostrygi jadłam w piątek, ostrygi jadłam w sobotę, ostrygi jadłam w niedzielę. W poniedziałek rano mało elegancko stoczyłam się pod stół. W krótkotrwałym przebłysku świadomości sięgnęłam drżącą ręką po telefon i cieniutkim głosem zgłosiłam szefowi swoją niemoc. Następnie przespałam cały dzień.

I tak definitywnie skończyła się moja przygoda z koreańskimi ostrygami.









Amniopunkcja

$
0
0

Leżałam na górnym materacu piętrowego łóżka. Jak urzeczona wpatrywałam się w sufit akademika, który mienił się kolorami i falował pod wpływem dotknięcia mojej dłoni. Był tak fascynujący, że nie mogłam od niego oderwać wzroku przez kilka bitych godzin. Do tej pory nie wiem, co mi zapodano. Lekarstwa były, jak to w Korei, zapakowane w praktyczne, plastikowe woreczki – porcja pigułek na jedno połknięcie 30 minut po posiłku. Koreańskich nazw na kopercie zbiorczej nie byłam w stanie odczytać, a opakowania i ulotki po lekach zostały w aptece. To było 11 lat temu i od tamtej pory ani razu nie poszłam w Korei do lekarza, żeby leczyć się z przeziębienia. Na początku polegałam na znanych mi lekarstwach z Polski, a z czasem w ogóle ograniczyłam ich łykanie licząc na to, że długi sen, gorące kąpiele, pożywne posiłki i odpoczynek w domu zrobią swoje.




O koreańskiej służbie zdrowia można powiedzieć wiele dobrego. Te dobre strony obracają się wokół dostępności badań medycznych, powszechności specjalistycznego sprzętu, szybkości obsługi klienta, a także profesjonalizmu tych bardziej wyspecjalizowanych lekarzy. Istnieje jednak tutaj wiele rozwiązań, które szczególnie z punktu widzenia cudzoziemca, stanowią poważną zagwozdkę. Koreański pacjent przyzwyczajony jest mianowicie do całkowitej wiary w diagnozę lekarza, która wygłaszana jest jednym tonem z szybkością kul wypadających z kałasznikowa (dobrze ten ton obrazują ostrzeżenia wypowiadne tuż po telewizyjnej reklamie jakiegoś leku). Jeżeli pacjent czegoś nie zrozumie, to już jego sprawa. Obcokrajowcy mają z tym ogromny problem. Nie chodzi tutaj jedynie o język, ale o to, że każde pytanie, każda próba zrozumienia logiki stojącej za taką diagnozą i przepisanym lekami traktowane są przez koreańskich lekarzy jako kwestionowanie ich autorytetu. To duże faux pas, rzecz nie na miejscu, brak manier. Nie wspominając już, że każde pytanie i odpowiedź to minuta, która kosztuje. W społeczeństwie, w którym zgromadzona na koncie mamona jest najbardziej wymiernym wyznacznikiem wartości człowieka, koreańscy lekarze mają przecież zarabiać, a leczenie to tak przy okazji jako pozytywny efekt uboczny. Z tego powodu zdarza się, że koreańscy lekarze okazują cudzoziemcom zniecierpliwienie, machają protekcjonalnie ręką, żeby się niczym nie przejmować oraz ponaglającymi gestami i wiele mówiącym wzrokiem niemalże wypychają człowieka za drzwi.

A warto pytać. Warto konsultować się z innymi lekarzami oraz pacjentami znajdującymi się w podobnej sytuacji, warto się samemu doszkalać, warto nawet szukać w internecie (oczywiście w poważnych źródłach). Powiedziałabym, że akurat w Korei to jeden z tych obszarów, gdzie asertywność i zachowanie zdrowego rozsądku (a czasem nawet zimnej krwi) jest jak najbardziej na miejscu. W przeciwnym razie można zostać albo finansowo nabitym w butelkę (niepotrzebne badania, zabiegi), albo nawet zapłacić za brak stanowczości lub ślepą wiarę w autorytet swoim własnym zdrowiem. Dla przykładu w Korei absolutną koniecznością jest sprawdzanie przepisanych leków. Niektórzy z tutejszych lekarzy potrafią wypisywać góry silnych antybiotyków lub sterydów na zwykłe przeziębienie, pigułki, które średnio mają się do opisywanych symptomów choroby. Co poniektórzy mają też niestety poważne braki jeżeli chodzi o wiedzę co do interakcji przepisywanych leków z innymi medykamentami. Zdarza się też, że obcokrajowcom z jakiegoś powodu dodatkowo ot tak wypisuje się coś na uspokojenie i lepsze trawienie...

W Korei przeszłam poważną operację kolana. Nauczona jednak doświadczeniem sprzed 11 lat, najpierw znalazłam odpowiadającego mi specjalistę, odwiedziłam go kilkakrotnie, a planowany przebieg operacji skonsultowałam bezpośrednio z lekarzami medycyny sportowej w Polsce. Wszystko skończyło się powodzeniem, kolano jak ta lala. W Korei także leczyłam dyskopatię– wtedy to nogami i rękami musiałam bronić się przed zaleceniami „standardowo” wykonywanej operacji, dawkowanymi mi nie tylko przez lekarzy, ale również moich licznych współpracowników, którzy masowo przechodzili zabieg obcięcia wystającej części dysku. Na operację nie zdecydowałam się, zaczęłam regularnie ćwiczyć oraz pływać i od kilku lat jestem w jak najlepszej formie. Te bezpośrednie doświadczenia oraz liczne opowieści innych cudzoziemców mieszkających w Korei nie przygotowały mnie jednak na kolejną odsłonę koreańskiej służby zdrowia – szantaż emocjonalny.




W zeszłą sobotę udałam się na wizytę kontrolną do szpitala ginekologicznego. Zrobiliśmy USG naszego 12-tygodniowego bardzo ruchliwego dzidka, a następnie poszliśmy porozmawiać z panią doktor. Skądinąd bardzo fajna lekarka (pierwsza wygoniła PWY z gabinetu i konspiracyjnie zapytała, czy mam zamiar urodzić dziecko) powiedziała, że wszystko wygląda w porządku, a następnie ni stąd ni zowąd zapytała, czy już zdecydowaliśmy się na amniopunkcję. Zdębiałam. Jeszcze raz upewniłam się, czy aby USG nie wykazało jakichś nieprawidłowości. Pani doktor potwierdziła, że wszystko jest w normie, ale w przypadku, gdy matka ma ponad 35 lat zdecydowanie zaleca się zabieg nakłucia jamy owodni oraz pobrania próbki celem wyeliminowania ewentualnych chorób genetycznych u dziecka. O amniocentezie już czytałam, konsultowałam też sprawę z moimi trzema doświadczonymi koleżankami i absolutnie nie widziałam wskazań, żeby narażać siebie i dzidka na tak inwazyjny zabieg. Poinformowałam lekarkę, że mam 37 lat, więc nie aż tak daleko od górnego pułapu, i że ani u mnie w rodzinie, ani w rodzinie PWY nie było przypadku jakiejkolwiek choroby genetycznej. Do tego istnieją też przecież inne metody badania na trisomię, oparte na próbkach krwi. I tutaj pani doktor wystrzeliła z grubej rury. W Korei matki poddają się procedurze, bo chcą mieć pewność, że  ich dziecko jest zdrowe. Testy z krwi dają niewielkie prawdopodobieństwo prawidłowości wyniku (w teorii ok. 90%, w rzeczywistości ok. 70%), a amniopunkcja jest procedurą o najwyższej precyzji i jednocześnie pozwala na cały wachlarz badań genetycznych. Do tego wcale nie jest taka ryzykowna, jak to się powszechnie opisuje. Z tego powodu koreańskie mamy poddają się zabiegowi raczej standardowo.

Oboje z PWY zaczęliśmy się pocić, rozpięliśmy kurtki. Pani doktor, coraz bardziej zniecierpliwonym głosem, wytłumaczyła wszystko raz jeszcze PWY, tym razem po koreańsku. Ku mojemu  zdumieniu PWY zaczął przychylać się do jej propozycji. W tym momencie przeprosiłam i poprosiłam o kolejną rozmowę za kilka minut. Wyszliśmy z PWY na korytarz i pół godziny spędziliśmy na rozmowie, a w gruncie rzeczy ja spędziłam ten czas na przekonywaniu PWY o bezzasadności amniocentezy. Oprócz mojego wieku (a nie mam przecież lat 50-ciu!) nie było przecież absolutnie żadnych wskazań do jej przeprowadzenia. W końcu, już totalnie w rozterce (no bo przecież też chciałabym być tak odpowiedzialną mamą jak te wszystkie cytowane Koreanki), zdecydowałam się na telefon do obeznanej w temacie koleżanki. Okazało się, że to był dobry krok. Monika swoim zdecydowanym głosem wzięła mnie w obroty, przypomniała to wszystko, o czym przecież już wiedziałam i absolutnie kazała robić na razie badania krwi. Ponownie weszliśmy do gabinetu i zakomunikowaliśmy lekarce o naszej decyzji. Pani doktor poinformowała nas, że koszt takiego testu krwi to 1,000,000KRW (ok. 3tys. zł), a amniopunkcji to jedyne 700,000KRW (ok. 2,1tys. zł). Znowu zgłupiałam, ale nie zdążyłam wykrztusić z siebie słowa, bo asystentka wprowadzała już inne, ogromnie nabrzmiałe pacjentki.

Przy recepcji wypełniliśmy formularze badania NIFTY. Okazało się, że wyniki możemy poznać dopiero za trzy tygodnie, bo próbka mojej krwi musi polecieć do... Hong Kongu. Znowu mnie coś tknęło. Zaczęłam analizować korespondencję z doświadczonymi mamami, które twierdziły, że w Polsce podstawowy test krwi jest zupełnie darmowy i wykonywany od ręki. Zapytałam asystentki, czy szpital nie wykonuje podstawowego testu PAPP-A. Młoda kobieta zrobiła duże oczy i powiedziała, że nigdy o czymś takim nie słyszała. Trochę szarpałyśmy się w tej naszej kulawej konwersacji, aż w końcu w oko wpadła mi broszurka reklamowa szpitala. Sprawdziłam w środku i masz babo placek – test PAPP-A czarno na białym. Koszt 50,000KRW (ok. 150zł). Asystentka skomentowała to lekceważącym „aaaaaa” i wysłała nas raz jeszcze do pani doktor. Pani doktor na nasz widok widocznie zbladła. Poprosiłam o wyjaśnienie, jaka jest różnica między testem PAPP-A, a NIFTY i dlaczego mamy robić ten drugi. Okazało się, że kwestia leży w precyzji obu testów (różnica moim zdaniem niewielka). Test PAPP-A wykonywany jest w Korei standardowo i nikt na niego za bardzo nie zwraca uwagi. Służy jedynie do porównania z wynikami NIFTY lub amniopunkcji dla całkowitej pewności, że wszystko jest w porządku. Na czole PWY zaczęły pojawiać się krople potu, ze mnie zeszło powietrze. Z gabinetu czym prędzej wyszliśmy, wyrzuciliśmy wcześniej wypełniony formularz, po czym oddaliśmy moją krew do badania PAPP-A. Zdecydowaliśmy, że do tematu amniopunkcji wrócimy jedynie w przypadku, gdyby wyniki wskazywały na jakieś nieprawidłowości. Uff...

Z powyżej opisanego doświadczenia wyciągnęłam kolejne nauki co do bliskich spotkań z koreańską służbą zdrowia. W razie ogólnego zgłupienia (w Korei jest takie piękne słowo oddające ten stan rzeczy: menbung/멘붕) warto raczej wyjść i zażyć świeżego powietrza, zamiast podejmować w tym stanie jakiekolwiek decyzje. A jak  to nie pomaga, trzeba zadzwonić do swojej Moniki. Nawet jeżeli miałoby to być skoro świt w sobotę...






O tym, jak zostałam radiowcem

$
0
0

W Korei zdarzają się cuda. Czasem są to cuda cudaczne, wystawiające charakter, a nawet życie człowieka na ciężką próbę – to krótkotrwałe momenty, nad którymi nie sposób przejść do porządku dziennego bez osobistego uszczerbku. Od czasu do czasu koreańską rzeczywistość łagodzą jednak pozytywnie zaskakujące epizody, które spływają znienacka, nieoczekiwane, niewyryte nawet w najśmielszych marzeniach. Działają one jak ciepły okład na stłuczone kolano, nakręcają kolejne dni w tym świecie codzienności bez kojących balsamów.

Ale do rzeczy. Jakiś czas temu zostałam zaproszona przez Joe Tetrick’a do radio TBS eFM 101.3Mhz, żeby wziąć udział w programie „The Bookend”. To nie był cud, a raczej zwykła kolej rzeczy, wypełnienie luki w segmencie „wywiad z pisarzem”. Z Joe rozmawiałam o swoich dwóch książkach, „W Korei. Zbiór esejów” oraz „Za rękę z Koreańczykiem”, o blogu i generalnie o życiu w Korei. W wywiadzie bardzo pobieżnie wspomniałam o swoim zainteresowaniu pansori, ale to wystarczyło, żeby kilka miesięcy poźniej odezwał się kolejny telefon od TBS eFM. Tym razem miałam rozmawiać na temat swojej fascynacji tym specyficznym rodzajem śpiewu w programie „Sounds of Korea”.


Ja i Joe Tetrick, gospodarz
programu "The Bookend".

Na spotkanie umówiliśmy się we wtorek wieczorem. Do południa nie wysłano mi jednak przykładowych pytań do przejrzenia. Na swoje zapytanie otrzymałam odpowiedź, że dotychczasowy gospodarz programu z powodów osobistych musiał niezwłocznie wrócić do Stanów Zjednoczonych i wywiad niestety nie będzie mógł się odbyć. W zamian jednak proponują mi innego rodzaju rozmowę – kwalifikacyjną.

To już był dla mnie jakiś cud, niesamowity zbieg okoliczności, stłumione echo własnych myśli o pozakorporacyjnej pracy w stylu Joe Tetrick’a. Przeszłam kilka rozmów, nagrałam kilka radiowych kawałków na próbę (masz za mocne „s”!) i w końcu, ku mojemu własnemu zaskoczeniu... zostałam radiowcem, a dokładniej gospodarzem programu „Sounds of Korea”. Szef radio na odchodne zapytał, jak właściwie należy wymawiać moje nazwisko. Sawińska, przez mocne „s”. Zaśmiał się.W zapowiedziach wyszło ostatecznie „Ena Sałinska”, ale niech już będzie. Trudno wymagać, żeby worek z cudami miał podwójne dno.




I tak od jutra (28 marca), w każdą sobotę i niedzielę, w godzinach bardzo porannych, bo od 8.00 do 9.00 koreańskiego czasu, będę opowiadała o gugak (국악), czyli o tradycyjnej koreańskiej muzyce. Żadne tam nudy, tylko koreańska kultura w najczystszej postaci, o której elementarna wiedza na pewno pozwoli na lepsze zrozumienie tego kraju. Oprócz wydań tradycyjnych będą też nowoczesne aranżacje gugak w atmosferze indie, k-pop itp. oraz wywiady z ekspertami, artystami, a także amatorami tejże muzyki.


Oto ramówka:



Audycji można posłuchać bezpośrednio na stronie TBS eFM 101.3Mhz lub dzięki dostępnemu tam programowi, który warto ściągnąć na twardy dysk. Ja osobiście słucham TBS eFM na telefonie dzięki aplikacji „TuneIn”– działa świetnie. Dla osób, które wolą bardziej tradycyjne metody znaleźć mnie można pod częstotliwością 101,3Mhz w Seulu i okolicach, 98,7Mhz w Kwangju oraz 93,7Mhz w Yeosu. Niestety pliki AOD nie będą dostępne ze względu na prawa autorskie do puszczanych utworów oraz zawarte w programie reklamy. Mam zamiar jednak dzielić się treścią poszczególnych audycji oraz różnego rodzaju ciekawostkami na fanpejdżu „Sounds of Korea”, więc od razu gorąco zapraszam do subscrybcji.


Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem podekscytowana. To wspaniałe uczucie móc robić coś po raz pierwszy w życiu...


Pierwsze nagranie "Sounds of Korea".
Rozmowa z profesor Kim Hee Sun (김희선) z Kookmin University.



Fanpage "W Korei i nie tylko" - marzec 2014

$
0
0

W tym roku wiosna nie rozpieszcza. Lokalne zanieczyszczenie powietrza, trujące pyły nadciągające z Chin, żółty piasek znad Gobi... Przez ostatnie kilka dni nie da się wyjść z domu bez obawy o własne płuca. Temperatury co prawda skoczyły mocno w górę, ale pąki jakby zwlekają z pełnym rozkwitem niepewne, czy słońce w końcu przedrze się przez zasieki brudnego pyłu. Tak to przynajmniej wygląda tutaj w Seulu. 

Poprawa ma nadejść już w następnym tygodniu. Zaklinam niebieskie niebo, puchate na nim baranki, drzewa przyprószone biało-różowymi płatkami, zażółcone kwiatami krzewy i te magnolie ze skórzanych aksamitów. Do życia!



Poniżej tymczasem marzec 2014 z fanpage'a "W Korei i nie tylko".




2 marca 2014

Koreańska wsi spokojna, wsi wesoła...







3 marca 2014

Z Seulu do Paldang i dalej biegnie przepiękna ścieżka rowerowa. Przez większość trasy jest ona zupełnie oddalona od ruchu uilcznego, ponieważ zbudowana została na torach zdemontowanej już linii pociągowej.

Ścieżka potrafi biec przez góry i wydrążone w nich tunele, ale też i stykać się ze stacjami metra na szczęście dla tych, którzy nie mają już siły dalej pedałować. W niektórych częściach trasy pozostawiono fragmenty torów, na niektóych z nich poustawiano małe restauracyjki, a w odnowionych stacjach kolejowych potworzono lokalne muzea, kawiarenki, lub scenę dla artystów. 

W jednej z takich kafejek wypatrzyłam kociaki, które mieszkają na zewnątrz w psich budach i bawią się z każdym klientem. Uwiązane na szczęście nie są. — at 양수역.







5 marca 2014

Wyskoczyliśmy z PWY po pracy na Gwangjang Market (광장시장). To miejsce, gdzie koreańskie ajummy przyrządzają najróżniejsze koreańskie przekąski stojąc cały boży dzień przy swoich prowizorycznych kuchniach, rozstawionych na środku uliczek przykrytych dachem hali. 

Powietrze przesycone jest tutaj zapachem smażonych placków bindaetteok (빈대떡), gotowanych na parze kaszanek (sundae/순대), wołowych wątrób, uszu i jęzorów, golonki (jokbal/존발) i wielu innych. Starsi (przeważnie) Koreańczycy tłoczą się w ciasnych uliczkach, żeby w końcu usiąść przy obitych termoizolacją ławeczkach i tanio przekąsić co nieco przy nieodzownym soju, czy makkoli. 

Wieczór jak każdy inny. — at 광장시장.







6 marca 2014

Nowy trend w Korei - w pubie nie trzeba już do piwa kupować drogich dań, które wystawnością mogą spokojnie zastąpić właściwą kolację. W okolicach uniwersytetów (wiadomo - studencka kieszeń) pojawiły się miejsca, gdzie przy piwie przekąsić można całkiem smaczne frytki. Pomysł na umiejscowienie frytek też przedni - dziura w stole, w którą wkłada się papierowy stożek.







10 marca 2014

Kolejna podróż służbowa do USA i powtórka z rozrywki - po kilkunastogodzinnym locie pół godziny odpoczynku w pokoju hotelowym,... outlet (faceci absolutnie obładowani tobołami, te iskierki zadowolenia w oczach!) i... ponadgodzinne szukanie restauracji koreańskiej - wylądowaliśmy w jakimś rybnym fastfoodzie... — at St. Louis Premium Outlets.







12 marca 2014

Gateway Arch (Łuk Wjazdowy) w St Louis (MO) tuż nad brzegiem Missisipi. Wybudowana w 1965 roku upamiętnia amerykańską ekspansję na zachód. Niby kupa stali wzniesiona na 192m, a jednak jakoś tak urzeka. — at Gateway Arch, Jefferson National Expansion Memorial.







18 marca 2014

Czasami podróże służbowe bywają po prostu nie do wytrzymania...






20 marca 2014

Po dłuższej podróży służbowej wracam na firmową salę gimnastyczną, żeby zrzucić całe to kulinarne dobro zgromadzone wokół mojej talii, a tam zamiast średniawej szatni takie oto cuda wianki: Women's Lounge z fotelami, biblioteczką, kuchnią, winem w lodówce, łóżkiem z kołdrą i pokoikiem dla karmiących mam. 

Szkoda tylko, że najważniejsze nie ulega zmianie: znakomita większość kobiet w naszej firmie to sekretarki...







30 marca 2014

Wracam do Korei zachwycona Polską a tutaj zachwycająca wiosna na mnie czeka.








Ciąża i poród - zwyczaje

$
0
0


Na samym początku oboje z PWY mieliśmy wrażenie, że będzie chłopak. Żartowałam nawet, że wyskoczy ze mnie taka miniaturka Woo Younga, tyle że z gęstym włosem na głowie. Już to widziałam - ja i ciupeńka wersja PWY na spacerze. Potem Woo Young tajemniczo stwierdził, że dzidek skontaktował się z nim za pomocą smartfonu (nie chciał tego szczegółowiej wyjaśnić), żeby sprostować to nasze wierzenie. Bo jest przecież dziewczynką. Do tego doszły te wszystkie sny, kwestionariusze określające prawodpodobną płeć dziecka... i chyba oboje nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo podświadomie byliśmy przekonani, że za naszą sprawą na świecie pojawi się jeszcze jedna dziewczynka. A tu bach, na 70-80% jednak chłopak. Cały dzień nie mogliśmy dojść do siebie, zupełnie jak w dniu, kiedy na teście pojawiły się w końcu dwie kreski. Zaniemówiliśmy na jakiś czas, próbując na nowo ogarnąć świat.


A przecież śniły mi się węże. Teściowej też. Pełzały za mną w „bukietach” – wiele chwiejnych ciał w pionie, ze wspólną podstawą niczym głowa mitologicznej Meduzy. Mamie PWY ukazała się ogromna sztuka o mieniących się barwach, których nigdy w życiu nie widziała. Była pod ogromnym wrażeniem. Potem w jej śnie pojawił się wodospad z olbrzymim kamieniem osadzonym na jego szczycie. Według koreańskich przesądów miała być więc dziewczynka (jak się później dowiedziałam zdania są tutaj podzielone, ponieważ niektórzy sen o wężu interpretują jednoznacznie jako nadejście chłopca), choć mnie dodatkowo śniły się też dinozaury, niedźwiedzie i wielbłądy, na co koreańskie wierzenia nie mają już chyba wyjaśnienia – te Koreańczyk określiłby je jako „psie sny” (개꿈), czyli takie, które są bez znaczenia. W Korei tego rodzaju interpretacje nocnych wizji, zwane taemong (태몽), są dosyć powszechne i przez jednych traktowane z przymrużeniem oka, a przez innych ze śmiertelną powagą. 

Cała koreańska tradycja obejmująca okres ciąży, połogu oraz zachowania po porodzie jest niezwykle ciekawa i stosowana przez wiele osób, nawet jeżeli nie ma ona naukowego uzasadnienia. Poniżej fragment wywiadu z Beatą, jedną z bohaterek mojej ostatniej książki „Za rękę z Koreańczykiem”, która pisze na ten temat rozprawę doktorską:



A.S.: A czy promuje się jakieś szczególne zachowania w czasie ciąży?

Beata: W Korei dużą uwagę poświęca się edukacji prenatalnej. Brzmi górnolotnie, ale generalnie chodzi o to, aby kobieta unikała stresujących, lub negatywnych sytuacji podczas ciąży, bo mogą mieć zły wpływ na dziecko. To przekonanie jest bardzo silne. Słynna książka z początków XIX wieku mówi, że 10 miesięcy w łonie matki ma większe znaczenie dla dziecka niż 10 lat nauki. Dużą uwagę przywiązuje sie również do snów poprzedzających narodziny dziecka. Sen proroczy może mieć nie tylko matka, ale również dziadkowie, krewni, czy przyjaciele. Zapowiadać ma on narodziny, a także płeć potomka oraz przepowiadać jego przyszłość. 



Książka, o której mówi Beata to „Taegyosingi” („태교신기”), a taegyo (태교), czyli zespół praktyk i wierzeń związanych z rozwojem prenatalnym dziecka, jest praktykowany przez ciężarne Koreanki do dzisiaj. Według wskazań taegyo zachowanie kobiety podczas ciąży ma niebagatelny wpływ na psychikę, charakter i możliwości rozwojowe potomka. Kobieta powinna więc zwracać uwagę na to, co robi, co ogląda, co mówi i czego słucha tak, żeby ustrzec się przez wypełnionymi złem lub pesymizmem myślami. W obecności ciężarnych unika się dla przykładu tematów związanych ze śmiercią. W mojej firmie, mimo że często wszyscy pracownicy udają się na pogrzeb członka rodziny bliskiego współpracownika, kobieta w ciąży nigdy w tego rodzaju uroczystościach nie uczestniczy. Przyszłym matkom zaleca się tymczasem rozmowę z płodem, czytanie mu bajek, puszczanie muzyki (dźwięki natury), granie na instrumentach, a także uprawianie jogi. W obecnych czasach koreańscy rodzice cenią sobie Mozarta oraz nagrania w języku angielskim, co by pociecha mogła się w przyszłości poszczycić analitycznym umysłem oraz ponadprzeciętnymi zdolnościami językowymi. 

Oczywiście, mimo że przestrzeganie reguł taegyo to przede wszystkim odpowiedzialność kobiety, dużą rolę do spełnienia ma również ojciec dziecka, ponieważ to on właśnie wywiera największy wpły na stan emocjonalny swojej żony. Mężczyźnie zaleca się więc zarzucenie palenia papierosów, nienadużywanie alkoholu oraz utrzymywanie szczęśliwego i zaangażowanego stanu umysłu. Jeden z moich kolegów był na tyle „zaangażowany”, że jeszcze przed rozwiązaniem cały dom obstawił regałami z książkami tak, żeby jego córka wychowywała się w odpowiedniej aurze. Dodam, że ani on, ani jego żona, molami książkowymi raczej nie są. Inny kolega, za jedyne trzy tysiące złotych (a jako jedyny pracuje na rodzinę i to na „chwiejnym” samozatrudnieniu), zakupił kilkanaście tomów obrazkowej encyklopedii...

Poniekąd naturalnym fundamentem taegyo jest traktowanie płodu jako pełnowartościowego człowieka już od jego poczęcia. Między innymi dlatego właśnie Koreańczycy dodają 10 miesięcy ciąży (a w zaokrąglegniu właściwie 1 rok) do swojego wieku (według kalendarza księżycowego, w którym każdy miesiąc ma po 28 dni, ciąża trwa 10 miesięcy, co odpowiada standardowym 40 tygodniom). Powszechne jest też nadawanie tymczasowego, nierzadko śmiesznego imienia dla dziecka, które ciągle rozwija się w łonie matki. Nasz brzdąc to Ding Dong (딩동), w skrócie „DD”, bo zapukał do nas w chyba najbardziej przełomowym momencie, kiedy to już mieliśmy podejmować radykalne decyzje co do naszej zawodowej, a co za tym idzie osobistej przyszłości.

Szczegółowiej o bolączkach związanych z posiadaniem dziecka w Korei pisałam już we artykule „Narodziny dziecka w Korei”, ale jak to w Korei obok wyprutego z emocji, do bólu praktycznego podejścia do tematu, zupełnie niezależnie istnieje również szereg zwyczajów, które pokazują tę drugą stronę medalu. Koreańczycy jeżeli już decydują się na dziecko (często niestety pod naciskiem presji społecznej), to dają z siebie wszystko, nawet jeżeli niektóre zachowania nie grzeszą zbytnią logiką. I nie chodzi tutaj tylko o obsesyjne stosowanie zasad taegyo, ale również o typowe reguły, które rządzą życiem kobiety tuż po porodzie. Poniżej kolejny wycinek z mojej rozmowy z Beatą:



A.S.: W jaki sposób Koreanki dochodzą do siebie po porodzie?

Beata: Za dnia kobiety spędzają czas na ćwiczeniach mających sprawić, by kości miednicy wróciły na swoje miejsce, poddają się masażom oraz oczywiście codziennie jedzą zupę miyeokguk, czyli zupę z glonów, w Polsce znaną pod japońską nazwą „wakame”. Miyeok oczyszcza krew i pomaga kurczyć się macicy. W nocy, jeżeli chcą się dobrze wyspać, oddają niemowlę pod opiekę obsługi.

A.S.: W Korei istnieją jakieś specyficzne zwyczaje związane z narodzinami dziecka?

Beata: Najwięcej zwyczajów dotyczy samego czasu połogu. Wierzy się, że kobieta powinna porządnie po porodzie odpocząć, żeby uniknąć różnych dolegliwości na starość. Przede wszystkim chodzi tutaj o stałe utrzymywnie organizmu w podwyższonej temperaturze. Kobietom zaleca się, żeby zawsze ciepło ubierały się: bluzki z długimi rękawami, spodnie z długimi nogawkami, skarpety – to wszytko nawet latem. Kobiety unikają wtedy też zimnych napojów, lodów i przeciągów. Co ciekawe wiele kobiet odczekuje też kilka dni po porodzie, żeby po raz pierwszy umyć włosy. 

A.S.: Dlaczego?

Beata: By się nie przeziębić. Chodzi o to, żeby minimalizować możliwość zachorowania, bo wiadomo, że mokre włosy w połączeniu z przeciągiem mogą skończyć się przeziębieniem. Są też dziewczyny, które nie myją się od razu po porodzie, dopiero następnego dnia, czy nawet kilka dni później; a z myciem włosów zwlekają nawet dłużej. W 2009 roku prowadziłam badania w izbach poporodowych i wszystkie kobiety potwierdziły, że czekały z myciem włosów jakiś czas po porodzie. Większość wzięła szybki prysznic, ale już bez mycia włosów.


Przykład joriwonu (조리원), czyli izby poporodowej, w której Koreanki spędzają co najmniej jeden tydzień.


Izby poporodowe joriwon (조리원), czyli hotele z wykształconą medycznie obsługą, to obecnie w Korei raczej standard. Kobiety spędzają w nich od jednego do kilku tygodni, dochodząc do siebie po ciąży i porodzie, ale też ucząc się opieki nad niemowlęciem. Poziom takich instytucji jest bardzo różny – od ośrodków, które oferują podstawowe usługi do ekskluzywnych hoteli, w których kobiety korzystają ze specjalnych masaży, ćwiczeń, czy upiększających zabiegów. Ostatnimi czasy oferta izb poporodowych przewiduje także specjalne kursy dla ojców. Mój kolega od książkowych regałów udawał się po pracy do centrum, tam uczył się opieki nad córką, spędzał noc w osobnym pokoju, żeby móc się spokojnie wyspać, a następnego dnia rano wracał do pracy. Co ciekawe wiele z joriwonów zakazuje wstępu pozostałym członkom rodziny – w podtekście ma to być dla młodych matek okres wytchnienia od własnych teściowych. To wszystko sprawia, że kobiety chcą w takich ośrodkach zostać tak długo, jak to tylko finansowo możliwe.


Geumjul (금줄), czyli sznurek wywieszany na drzwiach domostwa po przyjściu dziecka na świat. Papryczki mają oznaczać chłopca, a igły sosny dziewczynkę.


Tak samo jak okres ciąży, tak i nowoczesne „zwyczaje” poporodowe przeplatają się z tradycyjnym podejściem do narodzin dziecka, co dowodzi, że spuścizna kulturowa jest w stanie harmonijnie wkomponować się w codzienność nawet najbardziej dynamicznie rozwijającej się gospodarki. Kolejnym przykładem może być fakt, że w niektórych częściach kraju do tej pory po przyjściu na świat dziecka w drzwiach domu wiesza się sznurek zwany geumjul (금줄), który ma chronić domostwo przed złą energią i zawistynymi duchami. Sznurek taki wisi przez 21 dni, w ciągu których nie przyjmuje sie żadnych gości. Z tego co wiem, nikt już nie bawi się w zakopywanie łożyska w pobliżu domu (pod częścią zadaszenia, jeżeli planowano kolejny dodatek do rodziny i dalej od domu, najlepiej w słonecznym miejscu, w przypadku, kiedy następny potomek nie był w zamysłach), ale tego rodzaju tradycje ciągle pielęgnowane są jeżeli nie w dosłowny, to przynajmniej w teoretyczny sposób. 

I ten koloryt bardzo mi się w Korei podoba.



Fanpage "W Korei i nie tylko" - kwiecień 2014

$
0
0

Kwiecień zeszłego roku to w Korei zamiast nadziei ożywającej pod wpływem budzącej się przyrody, wielki szok wywołany katastrofą promu "Sewol".  Śmierć 304 osób, w tym większości dzieci, nie do końca wyjaśnione okoliczności katastrofy oraz zaangażowania rządowej administracji w trakcie rozgrywania się tragedii do dzisiaj budzą wiele emocji. Kwiecień tego roku to kolejna tragedia, tyle że w Nepalu i bez związku z czynnikiem ludzkim, jednak nie mniej przerażająca.

Przełom kwietnia i maja to też tradycyjna już wizyta naszych bratanków, którzy na miesiąc przylatują z Filipin do Korei. Chwilę temu zupełne jeszcze dzieciaki, dzisiaj wypytują się mnie na uboczu o rzeczy, które "wyprawiają" ze sobą kobieta i mężczyzna. No bo w końcu skąd mam ten brzuch?

Poniżej zeszłoroczne kwietniowe wycinki z fanpage'a "W Korei i nie tylko".



6 kwietnia 2014

Piękna pogoda, kwitnące wiśnie, znany punkt na mapie. Przepis na absolutny ścisk.




7 kwietnia 2014

Niedawno w "Zakorkowanych"rozmawialiśmy z Leszkiem o kulturze korporacyjnej (część pierwsza audycji: tutaj i częśc druga tutaj).


Poniżej kolejna trafna charakterystyka tematu, która uzmysłowiła mi, że być może na powrót do "normalności" jest już dla mnie za późno:Seven Reasons Why Korea Has the Worst Productivity in the OECD.




10 kwietnia 2014

Osobliwy obiad. Bibimbab z halocynthią roretzi (typ osłonicy) na surowo, a do tego zupa na bazie ryby z artemisii vulgaris (typ bylicy). 

Zapachy i smaki zatykają dech. Czułam się, jakbym jadła kosmetyki (nie że kiedyś próbowałam, ale tak sobie to właśnie wyobrażam~~). Korea zaskakuje nawet po nastu tutaj latach...



13 kwietnia 2014

Polacy o Koreańczykach - materiał przygotowany przez studentki filologii koreańskiej na UAM w Poznaniu.




14 kwietnia 2014

Jak co roku Koreę odwiedzili nasi bratankowie Sue i Geon, którzy na co dzień mieszkają na Filipinach. Weekend spędziliśmy w Dream Forest i na górze Nam w środku Seulu. Było wesoło, ale dwa dni z dziećmi i muszę powiedzieć, że ledwo co żyję. A w piątek czeka nas jeszcze Everland pod Seulem...




16 kwietnia 2014

Weekendowy teambuilding w daczy jednego z moich współpracowników. Było barbecue, były gry, były rozmowy, były i wygłupy. 

Była również Żubrówka.




18 kwietnia 2014

Podobno słowo "Easter" ma pochodzić od Ishtar, bogini (między innymi) płodności i miłości cielesnej. Jej przymiotami był króliczek i jajko.

Wesołych!




19 kwietnia 2014

W Everlandzie pod Seulem zaliczyliśmy z bratankami wszystkie najstraszniejsze jazdy (boli mnie gardło~~), odbyliśmy niewielkie safari i obwąchaliśmy łąki tulipanów. To był dobry dzień.




20 kwietnia 2014


Niedzielne popołudnie z rodziną w moim ulubionym miejscu w Paldang.

Ostatnim razem bratankowie wymacali mój duży nos na wszelkie możliwe sposoby, tym razem pod nóż poszły moje "złote" włosy.




21 kwietnia 2014

A tak sprawnie w Korei myje się okna. Filmik z mojego biurowca.




24 kwietnia 2014

Akcja "żółta wstążka" to wyraz solidarności z bliskimi ofiar katastrofy promu "Sewol". Internauci rozpowszechniają wstążkę w swoich profilach i na tablicach ciągle jeszcze czekając na cud. Inni na żółtych wstęgach wyrażają skruchę wobec tych, których nie zdołano uratować. Cała Korea pogrążona jest w rozpaczy i we wstydzie, ale czy po tej tragedii można w Korei oczekiwać istotnych zmian?





25 kwietnia 2014

Szczere "dziękuję" to chyba najlepsza nagroda za poświęcenie drugiej osobie swojego czasu. Niesamowite, że dzieciaki rozumieją to najlepiej. 

Teściowa dowiozła nam listy od Sue i Geona, naszych bratanków. Troszku nam z PWY oko się zaszkliło. Do tego "mała mama" (작은 엄마), czyli ja, otrzymała taką oto bransoletkę. Sue sama ją zrobiła z koralików sprezentowanych przez brata.







Fanpage "W Korei i nie tylko" - maj 2014

$
0
0

Maj to przepiękny miesiąc w Korei, ale też i dla Koreańczyków dosyć pracowity. Z powodu konieczności "obskoczenia" Dnia Nauczyciela, Dnia Rodziców, Dnia Dzieci itp. maj zaczęto określać "Miesiącem Okrucieństwa" zamiast dotyczasowego "Królowa Sezonu". Tego rodzaju wisielczy humor jest w wykonaniu Koreańczyków dosyć typowy i no coż, muszę przyznać, że mamy na tym polu odrobinę wspólnego.

Za oknem jednak sama radość, słońce oślepia, podobnie jak błękitne niebo, temperatury ponad trzydziestostopniowe. Jak zwykle w tym okresie dużo podróżuję, choć już nie tak daleko jak rok temu (wspominki poniżej). Tym razem odwiedziliśmy między innymi Kiusiu w Japonii i była to wyprawa ważna, bo po raz ostatni za granicą częściowo tylko we dwójkę, a częściowo po raz pierwszy aż we trójkę, bo z DD. Nadchodzą zmiany...

Poniżej wycinki z zeszłorocznego maja, jakim przedstawiłam go na fanpage'u "W Korei i nie tylko". Zachęcam do subskrypcji, komentarzy i dzieleniem się stroną ze znajomymi.




3 maja 2014

"W Korei i nie tylko" od tygodnia na wakacjach. Pozdrawiam słonecznie do odwołania.




5 maja 2014

Jakoś specjalnie nie przepadam za Tajlandią, ale za wakacjami w takim miejscu z rodzicami już tak. Niestety dzisiaj mój tata i moja mama wyruszyli z powrotem do Polski. Ja jeszcze mam zamiar się tutaj trochę poszwędać przed wylotem do Korei.






6 maja 2014

Jedne z najdłuższych wakacji, jakie spędzam z PWY. Pijemy wino, czytamy książki koreańskich pisarzy, obserwujemy zachód słońca i niesamowite wyładowania atmosferyczne na niebie, rozmawiamy w końcu o wspólnych planach na przyszłość. Myślę sobie, że życie z PWY wymaga kilku poważnych kompromisów, pewnie dla Niego też, ale życia tego nie zamieniłabym na żadne inne... I naprawdę nie chodzi o to jaccuzzi na balkonie.






11 maja 2014

Po powrocie z Tajlandii zaległy węgorz z teściową z okazji Dnia Rodziców. Wokół przepiękna wiosna i nie mogę uwierzyć, że za kilka godzin znowu będę siedziała cały dzień przed korporacyjnym komputerem... ∩__∩




13 maja 2014 

Po powrocie do pracy czekał na mnie nowy szef i stare zasady - na stół rzucono mi kilkustronicowy kwestionariusz do wypełnienia, który okazał się mieć niewiele wspólnego z moimi obowiązkami pracowniczymi. Kolega szefa pisze prace doktorską i potrzebuje świnek (tj. respondentów) do swojego badania. Zamiast "czy mogłabyś proszę..." bez słowa wręczono mi łapówkę - kupon na kawę do Starbucks - która ma wszystko per se wyjaśniać.

Siedzimy więc przed korporacyjnym biurkiem i odbębniamy pracę dla kogoś, kogo nawet nie znamy i kto nie jest w żaden sposób związany z firmą. Nikt nie dał nam żadnego wyboru, bo zwierzchnika trzeba przecież słuchać. Mam deja vu - w poprzedniej korporacji moi koreańscy współpracownicy musieli nawet napisać kilka rozdziałów do pracy doktorskiej naszego szefa... Osobiście zdarzyło mi się również sprawdzać listy apilkacyjne dzieci wysoko postawionych w firmie, które chciały wyjechać studiować za granicę. Takie historie to tylko tutaj, o czym również rozmawiałam z Leszkiem w jednym z odcinków naszej audcyji "Zakorkowani".




17 maja 2014

Teatr Polski z Wrocławia zawitał w seulskie progi ze sztuką reżyserowaną przez Jana Klatę "Utwór o Matce i Ojczyźnie". Kawałek nie za lekki i nie za łatwy w odbiorze, który przypomniał mi o realiach panujących w naszym kraju. Dostałam gęsiej skórki...






20 maja 2014

Przerwa obiadowa w tego rodzaju okolicznościach od razu czyni człowieka milszym w obyciu.





24 maja 2014

Weekendowa ucieczka poza Seul z koreańskimi małżonkami. Wszystko szumi, brzęczy, pohukuje i ćwierka. Jestem tu kilka godzin, a mam wrażenie, że to już kilka dni. Cudownie.





27 maja 2014

Kukurydza na koreańskich autostradach. To jest właśnie serwis a la Korea.





29 maja 2014

Na Koreę spadają ostatnio same plagi. Najpierw katastrofa promu Sewol, potem zderzenie pociągów metra na linii nr 2, wybuch pożaru na parkingu domu towarowego Home Plus, pożar w szpitalu dla starszych osób (ok. 21 osób nie żyje), a dzisiaj podpalenie wagonu metra na linii nr 3 przez 71-letniego mężczyznę... 

Spacerując wzdłuż strumyka Cheongyecheon natknęłam się ponownie na żółte wstążki, które przypomniały mi o kilkunastu pasażerach promu Sewol, których ciał ciągle nie odnaleziono i na których odnalezienie szanse są bardzo małe... Jakieś czarne chmury nad nami.






31 maja 2014

Wystukiwanie rytmów pansori na koreańskich bębenkach - czarna magia.  ̄﹏ ̄










Viewing all 144 articles
Browse latest View live